Kosmetyk hipoalergiczny, czyli jaki? Naturalny? Nie będzie po nim uczulenia? Nie działa drażniąco na skórę? Przebadany na grupie alergików? Dla wrażliwej skóry? Nie spowoduje podrażnień u dziecka? Bez szkodliwych konserwantów? Nic z tego. W większości to pusta deklaracja producentów. Dlaczego? Bo prawo nie zmusza ich do tego, żeby taka deklaracja naprawdę miała sens. Jest furtka do oszukiwania konsumentów.
W zeszłym roku Komicja Europejska przygotowała wytyczne, kiedy można użyć słowa „hipoalergiczny”. Ale jest pewien haczyk. Dla producentów to tylko zalecenie (możecie, ale nie musicie). Sądy to wiąże, gdyby doszło do sprawy z tego tytułu (ktoś pozywa producenta, że dostał po użyciu takiego kosmetyku hipoalergicznego alergii i wtedy sąd bada, czy producent faktycznie zrobił wszystko, co umiał i wiedział, żeby wyeliminować te alergizujące składniki). Ale kto teraz będzie pozywać nieuczciwych producentów kosmetyków? Główny Inspektorat Sanitarny, który w teorii ma takich rzeczy pilnować (bo nadzoruje rynek kosmetyków), zajmuje się teraz koroanwirusem.
Jeśli na opakowaniu jest napisane: hipoalergiczny – to nie możecie być pewni, że po tym kosmetyku nie będzie alergii. To tylko sygnał dla konsumenta, że skład produktu został tak dobrany, żeby zminimalizować ryzyko wystąpienia reakcji alergicznej po użyciu kosmetyku. W teorii. Dlaczego? Przez lobbing producentów – na pierwszym miejscu zysk, a nie zdrowie konsumentów. Na rynku było tyle wprowadzających w błąd kosmetyków z taką deklaracją (zawierały substancje powszechnie uznane za uczulające), że sprawą zajęła się Unia Europejska. Powstały wytyczne, ale lobbing wciąż jest silny, więc te wytyczne pozostały… tylko wytycznymi.
Czy w związku z tym zniknęły z rynku kosmetyki, które miały taką fałszywą deklarację hipoalergiczności? Nie zniknęły. Wciąż je widzę na półkach – w sklepach spożywczych, drogeriach i aptekach, które są otwarte w czasie kwarantanny. Czytajcie na listę składników. Tam jest cała prawda.