Rzucił mi się ostatnio w oczy taki tekst: „przestrzegam przed demonizowaniem sprawdzonych, przebadanych i bezpiecznych surowców”.
Ostatnio tłumaczyłam to na forum publicznym – nie jest tak, że przeprowadzono badania dotyczące bezpieczeństwa stosowania w kosmetykach danego składnika i potem już na zawsze uznajemy, że ten składnik jest bezpieczny. To tak nie działa.
Badania prowadzone są cały czas. Zmienia się nastawienie do poszczególnych składników, pojawiają się nowe badania, a potem pojawia się nowe prawo – zmniejsza się dopuszczone stężenie danego składnika w kosmetykach albo się go wycofuje. Przy czym termin „wycofuje” jest tu dość łagodny. Myślisz, że pojawiła się nowa ulepszona wersja, wycofali, bo będzie nowy, jeszcze lepszy? Nie! Wycofują, bo jest źle, że nie da się już dłużej tolerować jego skutków ubocznych, mimo że był dopuszczony w tym „bezpiecznym” stężeniu.
I tu zalega krępująca cisza. Firmy po cichu zmieniają skład, na rynku pojawia się „nowa ulepszona formuła”, a obrończynie bezpiecznych składników udają, że nic się nie dzieje. No bo jak wycofali, to po co o tym mówić? Już go nie ma, nie istnieje, to w ogóle kiedyś istniał?! Ale jak był w obrocie, to przecież to było zgodne z prawem, więc wtedy nie można było mówić o nim źle, bo przecież był bezpieczny i przebadany. Błędne koło.
Różnica między kosmetykami naturalnymi a konwencjonalnymi polega na tym, że w naturalnych nie ma nowej formuły, bo trzeba było wywalić formaldehyd, bo lobbing branżowy nie dał rady już dłużej chronić tego rakotwórczego składnika. W kosmetykach naturalnych nikt nie pisał „bez parabenów”, bo ich tam nigdy nie było, jak np. w Vichy 10 lat temu, a potem przestawili zwrotnicę i zaczęła się bezparabenowa komunikacja na opakowaniach.
Nie demonizuję pewnych składników, ja ich po prostu unikam. Nie są niezbędne w kosmetykach i nie rozumiem, dlaczego to ja miałabym być królikiem doświadczalnym i na mojej skórze jakiś koncern będzie badał, czy dostanę alergii, czy nie.