UE zabiera się za greenwashing, ale to nie znaczy, że pojawi się prawna definicja kosmetyku naturalnego i będę miała luz. Chodzi o deklaracje marketingowe i oświadczenia środowiskowe, czyli coś jak na tym zdjęciu. To wieczko z jogurtu z drewnianą łyżeczką zapakowaną w plastik. Żadne to eko i tego m.in. będzie dotyczyć nowe prawo unijne. Takie wprowadzające w błąd sztuczki marketingowe zostaną zakazane.

Chodzi również o wprowadzanie na rynek produktów, które mają ograniczoną trwałość (żeby kupować nowe jak tylko skończy się gwarancja). A wszelkie oznaczenia zrównoważonego rozwoju mają być poparte certyfikatami (a więc naturalne kosmetyki z certyfikatem mogą tu być wzorem do naśladowania). Mają być zakazane ogólne twierdzenia dotyczące ochrony środowiska, np. „przyjazny dla środowiska”, „naturalny”, „biodegradowalny”, „neutralny dla klimatu” lub „eko”, bez udowodnienia tej naturalności. Będzie weryfikacja twierdzeń dotyczących wpływu na środowisko, czy kompensacji emisji.

W teorii może to odnosić się również do składu produktów, ale to będzie raczej poparcie dla deklaracji procentowych, a przecież w odniesieniu do kosmetyków naturalnych to nie wystarczy, bo diabeł tkwi w szczegółach. Dlatego nie spodziewam się przełomu, jeśli chodzi o rynek kosmetyków naturalnych. Poza tym to wciąż jest projekt, a nie obowiązujące prawo. Głosowanie w Parlamencie Europejskim ma się odbyć w listopadzie. Kiedy dyrektywa wejdzie w życie, państwa członkowskie będą miały 24 miesiące na włączenie nowych przepisów do prawa krajowego.

Na pewno jest to krok w dobrą stronę, bo przestaniemy oglądać takie eko kwiatki jak na zdjęciu, urządzenia AGD będą bardziej trwałe, tonery w drukarkach będziemy rzadziej wymieniać. Natomiast dbałość o środowisko warto zacząć od mniejszych zakupów i poprawnej segregacji śmieci. Bo wciąż kupujemy za dużo, a obierki wrzucamy wprawdzie do brązowego kosza z napisem BIO, ale za to w plastikowej torbie.