Wchodzę do apteki i widzę coś takiego: Soil Association bije po oczach! Ale wrodzona rewolucyjna czujność nie pozwala mi rzucić się na te kosmetyki bez czytania listy składników. Rzuciłam się za to na ulotkę, którą starannie przeanalizowałam. No i sfotografowałam skład pierwszych z brzegu odżywek do włosów. Tak jak sądziłam, nie są to kosmetyki naturalne, a logo certyfikatu jest tylko wabikiem dla nieświadomych klientów. Na czym tu polega greenwashing? Już wyjaśniam.
Firma wpadła na pomysł, żeby nazwać jedną ze swoich linii organic oils. Ale nie kupimy tu żadnego organicznego oleju. Każdy z kosmetyków faktycznie zawiera w składzie jeden z wymienionych olejów (konopny, z rokitnika, z opuncji figowej, kokosowy, arganowy lub makadamia), ale na tym koniec, jeśli chodzi o organiczne składniki. I zastanawiam się, kto im podpowiedział ten zaskakujący przekaz marketingowy z ulotki:
„Kosmetyki z hasłami EKO, BIO, i ORGANIC kuszą etykietami. Przed zakupem upewnij się jednak, że kupujesz produkt certyfikowany z pełnym dobrodziejstw składników aktywnych.”
I to właśnie ich dotyczy! Kuszą tym certyfikatem (delikatnie mówiąc mam poważne wątpliwości co do zgodności z prawem użycia obu certyfikatów), a po lekturze listy składników wiadomo, że nie jest to kosmetyk naturalny. W odżywce mamy w składzie PEG, Phenoxyethanol, silikony, o syntetycznej kompozycji zapachowej to nawet nie będę wspominać (to wszystko są składniki, których nie powinno być w kosmetykach naturalnych, żaden z ich produktów nie dostałby certyfikatów, które marka dumnie prezentuje na ulotce). Tytułowa „organiczna dawka wiedzy” to ściema. A gdy ktoś mnie zapyta, który olej wybieram? Na pewno nie te „zawarte w formułach kosmetyków”, bo ta formuła mi zdecydowanie nie odpowiada.