To, że się nie maluję w podróży nie oznacza, że nie maluję się w ogóle na wyjeździe. A skoro zmieściłam w bagażu kolorówkę, to musiałam też zmieścić kosmetyki do demakijażu. Nigdy nie zmywam makijażu zwykłym mydłem, czy żelem pod prysznic do ciała, nawet na wakacjach. Dlatego osobne kosmetyki do demakijażu to mój must have.

Zaczynam od mleczka do demakijażu REN. Prawie na każdym z tych kosmetyków jest napisane, że świetnie zmywa makijaż, usuwa kurz, brud, podkład i tusz, i w sumie to jeden taki produkt wystarczy. Ja wiem swoje. Dobrze oczyszczona twarz to podstawa pielęgnacji. Mleczko to u mnie dopiero pierwszy etap. Zmywam aż waciki będą czyste. Potem preparat z użyciem wody – balsam myjący REN. Ma konsystencję tłustego kremu. Najpierw nakładam na twarz, lekko wmasowuję, a potem zmywam wodą. Na koniec tonik Weleda. Nieważne, że piszą 2w1, oczyszcza i tonizuje. Po prostu lepiej oczyści. Traktuję ten produkt jak tonik. Nie myślę w ten sposób: o jak fajnie, 2w1, to mogę przyoszczędzić, bo to mi wystarczy na cały demakijaż. Nie, nie wystarczy.

Przy okazji uwaga na temat opakowań. Weleda jest w szkle. Fajnie, ekologicznie, ale to jest naprawdę ciężkie i cały czas się bałam, żeby mi się nie stłukło w podróży. Owinęłam w mały ręcznik, wsadziłam do plastikowej torebki, ale jednak wolę podróżować z plastikowymi opakowaniami. Bo nie wszystkie plastikowe opakowania są złe i straszą potem w oceanie przez kolejne 200 lat, ale o tym będzie już wkrótce.