Prawie przegapiłam w tym roku pigwę. Zauważyłam ją na ryneczku pewnego dnia, gdy już kończyłam zakupy i powiedziałam sobie: kupię następnym razem. Aż tu nagle pigwa się skończyła.
Na próżno zaczęłam jej wszędzie szukać. Dopiero w listopadzie znalazłam, ale pigwowca, na dodatek z Hiszpanii. Cóż, kupiłam 5 owoców na nalewkę. Kilka dni później w zupełnie innym miejscu zobaczyłam wystawioną przed warzywniakiem skrzynkę z dojrzałą pigwą pokrytą kutnerem (tak fachowo nazywa się drobny szary meszek, który ją pokrywa). Od razu kupiłam kilogram. Do szczęścia brakowało mi już tylko litra wódki (w ustach ciężarnej brzmi to dość dwuznacznie, ale uwierzcie mi, że jeszcze lepiej wyglądało, gdy zadowolona wyjmowałam ją z koszyka przy kasie dla ciężarnych i matek z małymi dziećmi).
W odróżnieniu do nalewki z pigwy, którą robiłam poprzednio, tym razem nie obierałam pigwy ze skóry, tylko dokładnie umyłam i oczyściłam z gniazd nasiennych. Przepis również nieco zmodyfikowałam. Po pierwsze, pomieszałam pigwę i owoce pigwowca (co dla niektórych ma znaczenie, a ja się przekonam pewnie najwcześniej pod koniec przyszłego roku). Dodałam też sok i miąższ z pomarańczy (bez pestek i bez skórki). Do tego wrzuciłam przekrojoną na pół laskę wanilii, wlałam miód (niecały duży słoik) i wszystko zalałam wspomnianym litrem wódki. Okazało się, że mój duży słoik nie pomieścił wszystkich owoców, za to zabrakło mi trochę wódki. Uzupełniłam więc całość spirytusem nalewkowym (60%).
Pozostały mi 2 pigwowce i 3 pigwy. Złapałam więc jeszcze 2 gruszki i usmażyłam z nich konfitury. Dodałam (eksperymentalnie) trochę otartej skórki z pomarańczy, która mi została, a całość posłodziłam brązowym cukrem musocvado (aktualnie przeżywam fascynację tym cukrem, wyraźny smak melasy na mnie działa).
Konfitury pewnie niedługo zostaną zjedzone, a nalewka poczeka sobie co najmniej do wiosny.