Markę Yope znam od początku istnienia. Zanim jeszcze mieli sklep szukałam do nich kontaktu przez ich grafika, który namalował te wszystkie urocze zwierzątka na etykietach. Mydła w płynie to pierwsze produkty, które miałam od nich, ale i ostatnie. Dlaczego?
Ustalmy jedno: to nie są w pełni naturalne kosmetyki. Zresztą, nawet do takich nie aspirują. Jasno deklarują, ile procent naturalnych składników zawierają. I np. za takie 92% deklarowanych naturalnych składników w mydle figowym to ekologicznego certyfikatu by nie dostali. Nie dostaliby go także dlatego, że używają sztucznych kompozycji zapachowych.
Z tego właśnie względu nie lubię ich mydeł dla dzieci. Deklaracja, że są dla dzieci powyżej 3 roku życia to dla mnie sygnał ostrzegawczy, że mogą być w składzie jakieś potencjalne alergeny. Poza tym wychodzę z założenia, że dzieciom zapach (zwłaszcza sztuczny) nie jest potrzebny. I tak są otoczone różnego rodzaju aromatami, więc po co mam jeszcze dokładać jeden do kąpieli.
Dlatego, jeśli chodzi o Yope to owszem, mam – mydło w płynie. Używam do mycia rąk wyłącznie. Lubię duże opakowanie, wygodną pompkę i tyle. To mój taki wyłom. Poza tym jestem bardziej restrykcyjna i lista składników musi być dla mnie bardziej naturalna.