Mydło wszystko umyje, nawet uszy i szyję, mydło, mydło pachnące jak kwiatki na łące!

Kto zna tę piosenkę? No dobra, wieku nie będę nikomu wypominać, bo ja pamiętam nawet teledysk z siermiężną komunistyczną wanną i okropnymi kafelkami w tle.

Ale chciałam kilka słów o zapachu. Bo mydło pachnące jak kwiatki na łące to może być kompletny dramat, czyli sztuczny zapach, od którego boli głowa albo kompozycja olejków eterycznych. Ja oczywiści wybieram opcję numer 2. I takie pięknie, naturalnie pachnące mydła przywiozłam z USA.

Pierwsze z lewej to mój faworyt – Schmidt’s absolutnie fantastyczny różany zapach, zakochałam się od pierwszego wąchnięcia. Za to wanilii nie czuję w ogóle, ale mi to nie przeszkadza. Róża rządzi. Drugie bardziej pachnie bergamotką, bo limonką dość słabo i przy róży jest wyjątkowo delikatne. Trzecie Thayers jest faktycznie cytrusowe, ale nie jak odświeżacz powietrza, tylko takie fajne duże cytryny jak we Włoszech.

I to są prawdziwe naturalne zapachy. Poza tym wszystkie te mydła mają bardzo dobry skład. Jeśli w składzie jest olej palmowy, to jest też odnośnik, że pochodzi ze zrównoważonego źródła. Do tego masło shea, olejki eteryczne, roślinne ekstrakty i wyciągi. Lista składników w każdym przypadku bez zarzutu. Ale gdybym miała wybrać tylko jedno z nich, no to ta róża mi kompletnie zawróciła w głowie (a raczej w nosie).