Mam kryzys. Doceniam pracę pań z przedszkola jak nigdy dotąd. Siedzenie w domu z dzieckiem w wieku przedszkolnym 24h na dobę, 7 dni w tygodniu, przez nie wiem ile jeszcze tygodni, to jest coś. „Mamo, wstawaj!” codziennie wyrywa mnie z głębokiego snu, mniej więcej o 7.15. Sytuacja jest nadzwyczajna dla wszystkich, ale mały człowiek odczuwa to na swój sposób i zwyczajnie się boi koronawirusa, który dosłownie wywrócił świat do góry nogami. Tosia pyta mnie, kiedy skończy się kwarantanna i będzie mogła wreszcie pójść do przedszkola. Sama tego nie wiem. 

Od rana układamy puzzle, kolorujemy, wycinamy, kleimy. Przychodzi taki moment, że wydaje mi się, że znam już wszystkie książki dla dzieci, umiem składać klocki lego bez instrukcji, grałam w chińczyka 56 razy i ubrałam jedną ręką taki dziwny stwór zwany LOL. W międzyczasie rośnie sterta prasowania i przypaliłam naleśniki.

Czytałam na Vogue.pl artykuł napisany przez dziennikarkę, która ma dziecko w wieku szkolnym. Pisała, że jest dużo lekcji i nie ma kiedy pracować. Potakiwałam głową, zgadzałam się z nią w 100%. Aż nagle w ostatnim akapicie przestałam ją lubić. Przez cały artykuł narzekała, że nie ma chwili dla siebie, pierze po nocach, że jest mnóstwo zadane w szkole, i nawet to nie miałaby jak napisać tego artykułu, gdyby nie… opieka naprzemienna nad dzieckiem ze swoim ex. Abstrahując od tego, czy opieka naprzemienna jest ok i jak to się ma do kwarantanny, to ostatnie zdanie zepsuło cały artykuł. Nie wiem, po co go w ogóle go pisała, bo właśnie przez kolejny tydzień będzie w domu sama.

Ja mam chwilę dla siebie tak około 22.00 i wtedy wieczny dylemat: czy iść od razu spać czy coś poczytać, napisać albo zrobić dla siebie? Nigdy nie umiem wybrać tego właściwego rozwiązania. Jakie mam plany na jutro? Przetrwać. Wyjść na spacer i nikogo nie spotkać. I to by było na tyle.