Cóż – jaki kraj, takie śniadanie u Tiffaniego, czyli podsumowanie wczorajszego live na instagramie z Panią od biżuterii.

Zakup biżuterii to zakup dóbr luksusowych dla celów sentymentalnych, a nie leczniczych. Kamienie księżycowe nie sprawią, że będziemy się mniej denerwować, a bursztyn nie ułatwi niemowlakom ząbkowania.

Polska nie jest członkiem międzynarodowych stowarzyszeń w branży biżuteryjnej. Nie ma nas w Konfederacji Biżuterii – założonej w 1926 r. w Paryżu organizacji non-profit, której celem jest ochrona konsumentów i kreowanie norm w branży. Ostatnio powstały tam wytyczne dot. diamentów wyhodowanych laboratoryjnie. U nas konsument nie musi wiedzieć, że w ogóle coś takiego istnieje i być może właśnie to jest w podarowanym ukochanej pierścionku, ale nikt go o tym nie uprzedził.

Być świadomym konsumentem u jubilera to trudna sprawa. Wyroby pozłacane prędzej czy później się zetrą i to będzie widać (chyba że pod spodem jest mosiądz, wtedy nie widać, tylko czuć metaliczną woń). Czy więc warto płacić za nie po kilkaset złotych?

Wyrastające jak grzyby po deszczu celebryckie marki biżuteryjne to nie jest żadne dobro luksusowe, tylko raczej akcesoria modowe na jeden sezon. Jeśli chcę zainwestować w coś, co zostawię mojej córce, to poszukam złota wysokiej próby i przede wszystkim certyfikatu – na kamień i cały wyrób. Podobnie jak w kosmetykach – uznany międzynarodowy certyfikat wystawiony przez niezależną branżową organizację (a nie producent sam sobie) – gwarantuje, że mamy do czynienia z jakością i produktem, na który warto wydać więcej.

Teraz mogę spokojnie omijać niektóre witryny w centrach handlowych – nic mnie tam nie rusza. Wolę poczekać i uzbierać na coś naprawdę wartego swojej ceny.

PS. Zdjęcia wyłącznie poglądowe: ani to Audrey Hepburn, ani diamentowa kolia i perły na szyi