Czytajcie listę składników – moje motto, które powtarzam każdemu. Po coś w końcu ta lista składników jest na opakowaniu, choć mam wrażenie, że niektórzy producenci niekoniecznie chcieliby ją wszystkim ujawniać. Drobny druk nie oznacza, że to jest mniej ważne. Przeciwnie. Doświadczenie uczy, że tekst pisany drobnym drukiem bywa wręcz kluczowy. A krzyczący dużymi literami przekaz marketingowy to tylko wabik, nie zawsze do końca wiarygodny.
Lista składników to nie jest przepis, jak zrobić kosmetyk, ale informacja dla konsumenta, z czego się składa. Nie jest to jednak wyznacznik jakości, bo masło shea może rafinowane albo nierafonowane (czyli surowe, zawierające cenne substancje odżywcze), a na liście składników i tak będzie tylko shea butter. Sok z aloesu to mogą być zmielone całe liście na proszek, który potem rozrabia się wodą, ale może być też miąższ z aloesu, z którego powstał sok, a na liście składników w obu przypadkach będzie aloe vera juice.
Mimo to warto czytać listę składników, bo przecież nie wszystkie składniki musimy lubić. Nie każdy jest niezbędny, można go zastąpić czymś mniej kontrowersyjnym. Nie dajcie sobie wmówić, że dla stabilności receptury w kosmetyku muszą się znaleźć konkretne konserwanty, a bez syntetycznej kompozycji zapachowej kosmetyku nie da się używać.
Nie musicie używać tylko kosmetyków naturalnych – to kwestia, co kto lubi i co komu pasuje. Ale czytajcie listę składników, bo dzięki temu jesteście świadomymi konsumentami i wiecie, co w kosmetykach piszczy.