Jeden z pierwszych kosmetyków naturalnych, jaki sobie kupiłam dawno temu w Niemczech. Krem Weleda na niepogodę, na wiatr, mróz, ale także suche powietrze od kaloryferów, czyli idealny krem na nadchodzącą zimę. I choć nad morzem tak bardzo teraz nie wiało, to i tak z przyjemnością zaczęłam go używać. Mimo że na opakowaniu jest napisane, że do cery bardzo suchej, to nie znaczy, że tłustej zaszkodzi. Po prostu to krem, który intensywnie regeneruje i odżywia skórę. A do tego nie trzeba nie wiadomo jak skomplikowanej listy składników. W składzie oleje (ze słodkich migdałów, z orzechów arachidowych), wosk pszczeli, naturalny zapach (olejki eteryczne). Krem ma certyfikat natrue, a więc bez wątpliwości to naturalny kosmetyk (ale nie wegański, bo mamy wosk i na tym przykładzie widać wyraźnie, że kosmetyk naturalny to nie to samo, co wegański).
Uprzedzam, że nie odpowiadam na komentarze typu: ale jest woda w składzie, to się na mróz nie nadaje, ani że naturalny zapach to zło, bo olejki eteryczne szkodzą skórze (ostatnio zostałam poproszona o skomentowanie takiego uroczego zarzutu). Nie będziemy rozmawiać o abecadle. Tak więc polecam Wam ten krem, uwielbiam jego zapach. Jest treściwy, ale nie tępy, łatwo się rozprowadza, choć czuć na skórze taką warstwę ochronną. Ale widać od razu i czuć, że skóra jest miękka i dobrze nawilżona. To taki prosty krem ochronny, o jaki pytają klienci w aptece i który mogłaby mi polecić farmaceutka, gdyby tylko umiała czytać listę składników.