W ostatnim numerze tygodnika Wprost natrafiłam na dość intrygujący artykuł o tym, jacy to okropni są ekofundamentaliści. Myją się szarym mydłem, we włosy wcierają pokrzywy, dzieci noszą w chustach i nie mają kanalizacji w domu. Jeden nawet chce założyć nowy związek wyznaniowy – religię równowagi wszystkich żyjących istot. Ale to jeszcze nic. W tzw. ramce pod hasłem „ekologia nie jest tania” autorka artykułu wymienia typowe ekologiczne zakupy: kubeczki menstruacyjne (sama nazwa działa na mnie jak płachta na byka), pieluchy tetrowe (jedyne akceptowalne dla mnie zastosowanie to jako miękka szmatka do polerowania sreber), orzechy piorące (nie używam i nawet nie zamierzam), szare mydło (jeśli to jest jedyna ekologiczna opcja do mycia ciała to niestety autorka artykułu nie ma pojęcia o ekologii), ubranie z bawełny ekologicznej (H&M ma podkoszulek z bawełny ekologicznej w cenie 39,90, a nie 99 zł – jak podano w artykule).
Artykuł uważam za krzywdzący i kłamliwy, szczególnie dla tych, którzy chcą być eko, ale nie wiedzą, od czego zacząć. Po lekturze Wprost na pewno nie będą chcieli zacząć. Nie uważam się za guru ekologicznego trybu życia, ale trzymam się kilku zasad, które polecam nie tylko redakcji Wprost:
– stosuję ekologiczne kosmetyki, przede wszystkim czytam listę składników, żeby wyeliminować kosmetyki zawierające składniki potencjalnie rakotwórcze;
– zamiast kupować dżem truskawkowy w sklepie z dodatkiem niezliczonej liczby konserwantów, robię własny składający się z truskawek i cukru;
– nie mam w domu telewizora – po prostu w pewnym momencie przestałam oglądać, a dalej przestałam opłacać kablówkę i cieszę się z zaoszczędzonych pieniędzy;
– plastikowe reklamówki używam do śmieci;
– biorę prysznic – nie mam wanny i wcale za nią nie tęsknię;
– wyciągam ładowarki z kontaktu, jeśli nie ładuję telefonu;
– zakręcam kran gdy myję zęby;
– noszę ze sobą bawełnianą torbę na zakupy (którą regularnie piorę w pralce!);
– drukuję obustronnie (na brudno);
– zużyte baterie wyrzucam do specjalnych pojemników;
– używam ekologicznych środków czystości, ale w razie potrzeby mam też w domu domestos.
Nie oznacza to, że zamierzam przystąpić do jakiejś sekty ekofundamentalistycznej, bo mieszkam w bloku z kanalizacją i windą, jeżdżę samochodem (zapewniam, że nie hybrydowym, ale przynajmniej mało pali), nie mam własnego ogródka z marchewką i pomidorami, ale na parapecie podlewam rozmaryn w doniczce. Nie popieram transportu konnego do Morskiego Oka, ale nie rzucam się na turystów w wozach ciągnionych przez zmęczone konie. Staram się nie kupować kolejnej pary butów, jeśli mam w czym chodzić, ale nie oznacza to, że cała moja garderoba składa się ze 50 rzeczy.
Generalnie nie jestem rusałką z gniazdem na głowie ubraną w lniany worek po kartoflach, która myje się szarym mydłem (nota bene bardzo lubię roślinne szare mydło, ale zdecydowanie wolę Aleppo – to takie szare mydło z Syrii), odżywia się kiełkami i plecie koraliki z żurawiny (z niej akurat robię nalewkę). Autorka artykułu we Wprost zarzuca eko-Polakom, że zatracają granicę między tym, co zdrowe, a tym, co niebezpiecznie przypomina chorobliwą obsesję. Obawiam się, że jej samej niebezpiecznie zabrakło w pisaniu obiektywizmu i zdrowego rozsądku.