Gdybym miała wybrać jeden kosmetyk, bez którego nie mogę żyć, to byłaby to pomadka ochronna/ balsam do ust. Kto mnie dłużej obserwuje, ten wie, że używam kilku jednocześnie i jest to dla mnie produkt zdecydowanie bardziej niezbędny niż pomadka czy błyszczyk do ust (tak to było jakieś 20 lat temu).
Ale jak się nałoży grubszą warstwę, to jest trochę jak bezbarwny błyszczyk do ust. To jest (relatywna) nowość (w porównaniu do klasycznego kremu skin food) i aż się dziwię, że tak późno ją wprowadzili na rynek. Tłuste oleiste masełko faktycznie jest świetne dla suchych i spierzchniętych warg. Przy okazji chciałabym zachęcić do zerknięcia na skład, żeby zobrazować, jak wygląda lista składników certyfikowanego kosmetyku naturalnego (mamy tu certyfikat Natrue). Tłustym drukiem są zaznaczone oleje i ekstrakty pochodzące z upraw ekologicznych, w tym olej słonecznikowy, który jest na pierwszym miejscu listy składników, ale również alkohol, który jest pod koniec listy składników (i nie należy się go obawiać). W składzie jest lanolina i wosk pszczeli, a więc nie jest to kosmetyk wegański, ale co warto podkreślić – certyfikat zezwala na produkty odzwierzęce, ale ich pozyskiwanie nie może wyrządzać zwierzętom krzywdy (zabronione jest też pozyskiwanie jakichkolwiek składników z martwych zwierząt). Na końcu mamy parfum i odnośnik, że kompozycja zapachowa pochodzi z olejków eterycznych (stąd wiemy, że nie jest to sztuczny zapach, żaden certyfikat takich nie akceptuje).
W instrukcji obsługi każą wyciskać na palec lub bezpośrednio na usta. Mój protip: resztkę balsamu wcieram w skórki wokół paznokci. Protip nr 2: grubszą warstwę balsamu nałożyć na usta na noc. Rano mamy piękne usta. Szkoda, że jeszcze musimy je ukrywać pod maseczką, ale podobno już niedługo (przynajmniej na dworze).