Jako zwolenniczka kosmetyków naturalnych omijam szerokim łukiem „normalne”, czyli nafaszerowane chemią kremy. Czasami jednak są problemy do rozwiązania, które wymagają sięgnięcia po mocniejsze specyfiki. Nie, nie mówię o botoksie. Mdleję na widok igły, więc o ile nie zmusza się mnie do pobrania krwi, na własne życzenie nie pozwalam się kłuć. Mam na myśli trądzik, wypryski, niedoskonałości, jakkolwiek nazywać pryszcze. Niestety nie mają one nic wspólnego z wiekiem. Uważam nawet, że ze względu na tłustą cerę, będę mieć mniej zmarszczek, ale za to trądzik do emerytury. Wystarczy grypa, czekolada, za dużo słońca i już patrzę z niepokojem w lustro.
Na pojedyncze wypryski sprawdza się olejek z drzewa herbacianego. Ma przyjemny zapach, nie trzeba go rozcieńczać, można aplikować bezpośrednio na skórę. Najlepiej stosować na noc, chyba że komuś przeszkadza jego intensywny zapach (osobiście go bardzo lubię). Jednak jeśli mamy do czynienia ze zmasowanym atakiem wyprysków, olejek sobie z nimi nie poradzi. I tu następuje wyłom z ekologii, bo sięgam po krem Avene Triacneal. Skład nie jest idealny, ale przynajmniej nie ma najbardziej szkodliwych konserwantów. Jest za to kwas glikolowy, który złuszcza naskórek i redukuje drobne wypryski. Krem stosuję na noc na całą twarz, omijam okolice oczu i szyję.
Warunkiem jednak powodzenia jakiejkolwiek kuracji antytrądzikowej jest trzymanie się z dala od własnej twarzy. To najprostszy, a zarazem najtrudniejszy etap pozbywania się wyprysków. Polecam wydać sobie samej przed lustrem zakaz wyciskania. I pomyśleć, jaka ładna cera będzie za kilka dni. To działa.