Wykorzystując zepsutą pralkę, chciałabym zwrócić uwagę na pranie ręczne. W dobie pralek, suszarek, zmywarek i innych automatów, pranie ręczne kojarzy się niemal z praniem w rzece w poprzednim stuleciu (a nawet tysiącleciu). Tymczasem przyklęk przy wannie, w której znajduje się miednica (polecam załączoną na zdjęciu wanienkę z ikei, dziecko wyrośnie, pranie ręczne zostanie) i ugniatanie swetrów to wbrew pozorom relaksujące zajęcie. Nikt Ci nie zarzuci, że siedzisz w telefonie. Dziecko widzi, że teraz nie możesz pomóc w złożeniu klocków lego, a każdy inny, kto przyjdzie do łazienki, ucieknie jak tylko poprosisz o pomoc.
Poza tym nie wszystko da się wyprać w pralce. Dowodem są zniszczone jedwabie i inne wełniane cuda, które niespodziewanie dobre są już tylko dla lalek. Z kolei pranie chemiczne jest drogie i jak sama nazwa wskazuje – chemiczne, więc przynajmniej tu wolę minimalizować kontakt mojej skóry z tymi chemikaliami (pomijam ubrania, które można prać tylko chemiczne, bo takie też mam i nie ryzykuję wtedy żadnego prania wodnego).
Natomiast przez lata (kosztownych również) doświadczeń przekonałam się, że wszelkie bawełniane sweterki, merino wool, jedwabie i inne kaszmiry po prostu kochają pranie ręczne. Mam swetry, które mają po 10 lat i dzięki temu, że piorę je w ręku, są w dobrej formie. Wykręcam je zawijając w ręcznik i suszę w poziomie. Niektórych nawet nie trzeba prasować. I tego się trzymam.