Po świątecznym lenistwie czas na przyziemne sprawy, czyli pranie.
Przeszłam już wszystkie poziomy wtajemniczenia – od singielskiego pustego kosza i ręcznego prania jednego jedwabnego sweterka po codzienny pełny kosz dziecięcego prania i nastawiania pralki dwa razy dziennie, żeby wszystko wyschło. Jestem jeszcze wśród tych ekologicznych dinozaurów, co się obywają bez automatycznej suszarki, za to posiadają druciany, pałąkowaty prostokąt z otwartymi ramionami, który przestawiam z miejsca na miejsce, bo mi permanentnie burzy interior design at home.
Wracając do samego prania. Po pierwsze, od bardzo dawna (nie pamiętam od kiedy, więc jakieś 20 lat) nie używam płynu do płukania. W ogóle. Nie jest mi do niczego potrzebny, a jeansy to wręcz niszczy (robi z nich szmaty). Po drugie, jednak wolę tzw. chemię niemiecką. Różnice w składzie to nie jest już żadna tajemnica. Co innego jest na naszym rynku, co innego w Niemczech. Po trzecie, nie lubię intensywnych zapachów, więc zawsze szukam takich płynów i proszków, które nie kuszą alpejską łąką, czy inną morską bryzą. No i wreszcie po czwarte, najbardziej uniwersalne są płyny do prania dla dzieci. Świetnie nadają się dla całej rodziny.
Aktualnie używam niemieckiego Froscha baby. Nie dość, że skład w porządku, to jeszcze dbają o recykling – ich opakowania pochodzą z przetworzonego plastiku (jakiś czas temu marka zrobiła kampanię edukacyjną na ten temat). Próbowałam kiedyś orzechów piorących, ale miałam wrażenie, że piorę w samej wodzie. Tak więc nie jestem tak radykalna, a z baby Froscha jestem zadowolona – od jeansów, przez koszule, po ręczniki. No to idę rozładować pralkę. Dobranoc.