Kuchnia molekularna do tej pory kojarzyła mi się z lodami zrobionymi przy pomocy ciekłego azotu. Aż trafiłam do jedynej w Polsce restauracji z gwiazdką Michelina. Co prawda jeszcze wschodzącą (restauracja dostała tzw. rising star, w przyszłym roku może liczyć na prawdziwą gwiazdkę), ale w Polsce nikt przedtem nie spełnił surowych wymogów przewodnika Michelin.
Menu w Atelier Amaro było tego dnia co najmniej intrygujące. Wszystko w małych porcjach płus połączenie składników na pierwszy rzut oka niepasujących do siebie. Śledź nie przypominał zupełnie supermarketowych matjasów i gdybym nie przeczytała, to nie wiedziałabym, że jem śledzia. Zupa-borowik przybrała formę borowikowego cappuccino. I faktycznie wyglądała jak kawa. Do tego zamiast chleba herbatnik piernikowy.
Zakochałam się w foie gras, która okazała się musem okrytym pierzynką z okruszków piernikowych. Nigdy nie sądziłam, że takie połączenie będzie zjadliwe, a po prostu rozpływało się w ustach. Uwieńczeniem molekularnego gotowania był halibut na parze na kaszy jaglanej, przykryty pianą z żurawiny. Wyglądało to jak typowa piana do kąpieli w kolorze czerwonym (zdaje się, że tylko kolor pozostał z żurawiny). Taką pianę życzyłabym sobie do kąpieli zamiast cocamide DEA (rakotwórczego składnika pieniącego zawartego w większości płynów do kąpieli). Piana miała bardzo delikatny zapach żurawiny i stanowiła zdecydowanie element dekoracyjny, bo najeść się tym nie dało. Natomiast halibut nie był tak po prostu gotowany na parze. On był w kąpieli wodnej w temperaturze 42 stopnie Celsjusza przez 12 minut. Moja zdecydowanie niemolekularna płyta ceramiczna nie potrafi robić takich rzeczy.
Na deser kawałek bezy lodowej, która się rozpadała nie jak beza, gdy chciałam ją przekroić widelczykiem. Do tego było jeszcze coś z kaszy manny i ciepły sos czekoladowy. Nie wiem, co tam robił rokitnik (który do tej pory znałam tylko jako składnik jednego z moich ulubionych kremów do rąk), ale było pyszne!
Takimi oto daniami (momentami;)) delektowałam się w piątek, a dziś zrobiłam zwykłą pastę z sosem beszamelowym i serem pleśniowym. Makaron gotował się w 100 stopniach Celsjusza, sos dojrzewał w podobnej temperaturze. Do tego lampka australisjkiego Shiraza. Sama sobie przyznałam gwiazdkę za dobry obiad!