Oto dwie pasty do zębów – jedna z fluorem, a druga bez. Nie będę się jednak skupiać na fluorze, bo w skrócie, moje podejście jest takie, że raz używam pasty z fluorem, a raz bez fluoru. Nie jestem tutaj ortodoksyjna. Skupię się natomiast na składzie i na tym, jak te pasty działają.
Najpierw amerykańska marka Tom’s of Maine – marka cruelty free, choć bez certyfikatu, to lista składników w porządku. Nie ma sztucznego smaku, koloru, zapachu i nie ma sztucznych konserwantów. Na liście składników jest jasno napisane, smak olejku miętowego jest pochodzenia naturalnego. I ten smak im się naprawdę udał. Pasta jest bez fluoru, ale nie spodziwajcie się ziołowego badziewia. Ma idealną konsystencję, nie różni się od konwencjonalnych past do zębów niczym szczególnym poza oczywiście znacznie lepszą listą składników. Naprawdę przyjemnie się ją używało.
Druga pasta to niemiecka alverde. Ma fluor, ale ma też certyfikat na true. Jak widać fluor jest akceptowany przez ekologiczne certyfikaty, ale jak pisałam wcześniej – nie chodzi mi o fluor tutaj. Skład bez zarzutu – jest certyfikat, wegańska, słodzona ksylitolem, jest też olejek z mięty polnej, ale ten skład wcale nie sprawia, że ta pasta jest przyjemna w użyciu. Bo nie jest. Bez smaku, wręcz gorzka, żadnej mięty nie czuję. Konsystencja nieciekawa, spada ze szczoteczki i szczerze mówiąc – się z nią męczę tylko dlatego, że szkoda mi ją wyrzucić. To ich sehr gut to tutaj pomyłka. Na pewno więcej jej nie kupię.