Juice Beauty to amerykańska marka, którą wspiera wizerunkowo ekologiczna wariatka Gwyneth Paltrow. Piszę to w pozytywnym znaczeniu, bo lubię tę aktorkę – A Perfect Murder i Sliding Doors wręcz uwielbiam! Nie zmienia to faktu, że jest ortodoksyjnie ekologiczna. To ona wywołała burzę w Stanach mówiąc, że od szamponu można dostać raka. Zgadzam się z nią po części, ale nie wygłaszam publicznie tego typu stwierdzeń, bo to nie przysporzy osób, które zaczną używać eko kosmetyków, tylko może wywołać efekt wręcz odwrotny.
Wracając do tematu, marka Juice Beauty weszła oficjalnie do Polski. Sprowadził ją Warsztat Piękna i chwała mu za to. Nie miałam z tymi kosmetykami wcześniej do czynienia i postanowiłam od razu rzucić się na głęboką wodę. Wybrałam pielęgnację trądzikową (trądzik w różnych fazach rozwoju mam nieustannie). Jest fajny zestaw małych pojemności, aczkolwiek stosując już trochę te produkty, muszę przyznać, że mała pojemność w tym przypadku to nie jest próbka, która się szybko kończy, ale zestaw, który wystarcza naprawdę na długo.
Pierwszy jest cleanser, czyli żel do mycia twarzy. Najpierw trzeba zmyć dokładnie makijaż, bo to się nie nadaje do demakijażu, zwłaszcza oczu. Żel jest lekki, trochę lejący, ale zaskakująco dobrze się rozprowadza i łagodnie oczyszcza. Stosuję na twarz i szyję (oczy oczywiście omijam, ale jak coś się dostanie w okolice, to nie szczypie).
Drugi produkt w kolejce do nakładania to serum. Jest dość lejące, więc trzeba uważać, żeby nie uciekło z tubki (normalna pojemność ma wygodną pipetę). Rano stosuję pod krem, a wieczorem zamiast kremu na noc. Zarówno żel, jak i serum mają ziołowo-brązowy kolor. Nie należy się tym zrażać, bo brak sztucznych barwników nie powinien nam przesłaniać antytrądzikowego działania. A działanie jest. Skóra po tych dwóch produktach jest oczyszczona, pojawia się mniej zaskórniaków.
Na dzień, gdy serum już się wchłonie, nakładam krem nawilżający. Pierwszy raz spotkałam się z taką konsystencją. Wygląda jak zbity krem, ale mam wrażenie, że pęcznieje w dłoni i wystarczy zaskakująco niewielka ilość na twarz i szyję. W pierwszej chwili się klei, a potem ten klej błyskawicznie znika i można robić makijaż. Krem jest bez zapachu i dobrze.
Na koniec maseczka green apple peel. Tu szczypie, ale przyjemnie. Czuję działanie kwasu jabłkowego. Coś fantastycznego. Maseczkę trzymam 10 minut i zmywam dołączonym mini ręcznikiem. I faktycznie widzę poprawę, jeśli chodzi o oczyszczanie cery. Nie pojawiają się zaskórniaki i nawet gdybym chciała coś na siłę poszukać, to nie widzę. W końcu doprowadziłam cerę do takiej postaci, że w ramach makijażu używam wyłącznie pudru rozświetlającego. Korektorem nie ma czego maskować.
W kuracji pomaga również aspekt finansowy – kosmetyki są drogie, więc powstrzymuję się od samodzielnego wyciskania pryszczy, bo szkoda w ten sposób niwelować efekt działania kosmetyków. Tym samym pozbyłam się niedobrego nawyku dotykania twarzy i szukania palcami zaskórniaków. Brawo ja!