Ta brytyjska marka wyrasta na mojego ekologicznego faworyta, jeśli chodzi o pielęgnację. Kosmetyki drogie, niedostępne w Polsce (można zamówić przez internet np. z feelunique.com), a mimo to mogłabym brać wszystko w ciemno (gdyby tylko mój budżet to udźwignął). Każdy kosmetyk Neal’s Yard Remedies, który do tej pory miałam, jest wart swojej ceny. Jednym z ich bestsellerów jest krem kadzidłowy (Frankincense Nourishing Cream). Oczywiście kupiłam go w ciemno i nie miałam okazji wcześniej choćby sprawdzić intrygujący mnie zapach. Ale kadzidło kusiło, choć brzmiało dość ryzykownie. Krem faktycznie pachnie kadzidłem, ale o dziwo, zapach jest wręcz lekki, w ogóle nie jest duszący, czego się obawiałam. Świetnie nawilża, szybko się wchłania. Według INCI nie posiada żadnego magicznego tajnego składnika. To po prostu dobrze skomponowana mieszkanka olejów i wyciągów roślinnych (słonecznikowy, jojoba, nagietek, słodkie migdały, morela, ogórecznik). Od szyi po czoło nie ma żadnych podrażnień, alergii, czy wyprysków. Aktualnie mój ulubiony szklany słoiczek w łazience.
Drugim moim hitem NYR jest miodowy krem do rąk. Jestem fanką miodu. Kupuję duże słoiki tylko od sprawdzonego pszczelarza. Piję pyłek kwiatowy i słodzę miodem gryczanym nalewki. Nie znoszę miodów w supermarketach z wdzięcznym napisem: mieszkanka miodów z krajów UE i spoza. Spoza jest tu kluczowe. Bo to zwykle oznacza chińskie pszczoły-podróbki, które starają się wytłuc nasze własne owady. Miód staje się towarem deficytowym. Tym bardziej doceniam krem z miodem do rąk. Na mróz nie ma nic lepszego. Miękki, ciepły, rozgrzewający, tłusty, ale dobrze się wchłania się, delikatnie pachnie miodem. A w składzie jeszcze olej z nasion orzechów brazylijskich. I jak tu nie pożądać NYR? London calling…