Czy używam pasty do zębów z fluorem czy bez? To częste pytanie. Odpowiedź brzmi: obie. Znam osoby, które nie używają pasty z fluorem i ich zęby mają się dobrze, ale znam również takie przypadki, gdzie całkowite odstawienie fluoru skutkowało próchnicą i długotrwałym leczeniem zębów u dentysty.
Dlatego wybrałam złoty środek. Raz używam pastę z fluorem, a raz bez. Z fluorem jest znacznie większy wybór, więc nie będę tu o nich pisać. Natomiast jeśli chodzi o naturalne pasty bez fluoru to trzeba się naszukać. Oto moje typy past dla dorosłych. Tom’s of Maine to moja ulubiona marka z USA. Kupuję w Whole Foods. Lavera i Weleda są dostępne w Polsce. Tom’s of Maine i Lavera to typowe pasty do zębów – jeśli chodzi o konsystencję i miętowy zapach, nie różnią się od tych standardowych.
Weleda to wynalazki, które nie każdemu będą pasować. Zdecydowanie wolę zielony zahngel, choć z żelem ma niewiele wspólnego. Pachnie miętą, ale nie widzę tam żelu, tylko po prostu pastę, przy czym w ogóle się nie pieni. Czerwony zahncreme to faktycznie jakbym sobie krem nałożyła na szczoteczkę do zębów i próbowała myć tym zęby. Ratania – pastwin trójpręcikowy – brzmi zacnie, rozumiem, że zapewnia zdrowe dziąsła i zęby, ale mielenie tego w buzi jest dość dziwnym doznaniem jak dla mnie. Jest jeszcze trzecia niebieska pasta do zębów Weledy z solą morską (której na zdjęciu nie ma, bo już zużyłam) i ta jest jak najbardziej ok.
Ale i tak największą pracę robi nie pasta, a szczoteczka do zębów. Mam soniczną Philips i regularnie zmieniam końcówki. Kiedyś dodatkowo na czczo płukałam usta olejem kokosowym. Łyżkę oleju kokosowego żułam w ustach przez 20 minut. Potem płukałam wodą z solą, żeby nie zostało nic olejowego i myłam zęby. Może wrócę do tego nawyku, bo lubię to wrażenie zaraz po takim porannym płukaniu i umyciu zębów – to naprawdę takie reklamowe uczucie świeżości w ustach, a metoda super naturalna.