Myślałam, że wszyscy już mają dawno w pudełeczku świąteczne pierniczki, a ja się dopiero uczę. Ten post jest zbiorczą odpowiedzią na kilka pytań o przepis na instagramie, ale również i notatką dla mnie, bo nieco zmodyfikowałam przepis, więc jak zapiszę, to nie zapomnę. Do dzieła.
W kąpieli wodnej podgrzać, czyli podgrzewam garnek z wodą, na dnie lniana ściereczka i na to litrowy słoik. W słoiku 9 łyżek miodu (220 g), 3/4 szklanki cukru brązowego (130 g), 2 łyżki przyprawy piernikowej (gotowiec), 2 płaskie łyżeczki sody, szczypta soli. Mieszam, żeby się rozpuściło wszystko. Dodaję kostkę masła + 2 łyżki (230 g). Jak się masło rozpuści, to odstawić do ostygnięcia. Przelałam do dużej miski, wbiłam jajko, a potem przesypaną przez sitko mąkę (510 g).
Miałam problem z zawinięciem w folię spożywczą, bo ciasto było zbyt lejące (pewnie za krótko czekałam aż ostygnie), ale znalazłam patent. Miseczkę śniadaniową wyłożyłam folią spożywczą, wlałam ciasto i zawiązałam folię gumką. Odstawiłam do lodówki na noc (12h). Na szczęście stwardniało, ale było bardzo klejące, więc pewnie dałam za mało mąki, bo dodawałam dużo przy rozwałkowywaniu. W przepisie było, żeby rozwałkować na grubość 3 mm, ale u mnie było na oko (wolę cieńsze).
W piekarniku tylko jedna blacha wyłożona papierem do pieczenia (lepiej widać, bo jak włożyłam dwie, to dolna nie była oświetlona i spaliłam), sam termoobieg 170 stopni przez 9-10 minut (łatwo przypalić). Mam 2 blachy i wkładałam na zmianę (żeby jedna zdążyła ostygnąć). Wyszło całkiem sporo pierniczków. Dekorowanie wedle fantazji. W przeciwieństwie do Tosi nie lubię tych kolorowych tubek, więc szukam przepisu na prosty lukier i resztę spróbujemy pomalować tylko na biało.