Gdy wszyscy skupiają się na mydłach i żelach antybakteryjnych, chciałam przypomnieć o istnieniu takiego kosmetyku jak krem do rąk. Częste mycie i smarowanie rąk żelami antybakteryjnymi, pryskanie płynami odkażającymi na spirytusie wysusza skórę – truizm, ale w obecnie mało kto o tym myśli. Dlatego zachęcam do używania kremu do rąk. Mam wreszcie okazję zużyć swoje zapasy, choć dwa kremy z tego zdjęcia właśnie się kończą. Będzie więc okazja do wypróbowania nowości. Wszystkie łączy oczywiście naturalny skład.
Jakiego składnika unikam w kremach do rąk? Parafiny – pod każdą postacią (paraffinum liquidum, mineral oil, petrolatum). Nie jest to żaden składnik rakotwórczy i coś, czym będę straszyć. Wręcz odwrotnie. To takie nic. Nic ciekawego. Bezbarwny olej mineralny. Pomijam fakt, że to pochodna ropy naftowej. Ale dla skóry to w sumie substancja obojętna. Nie wnika w naskórek. Koncerny kosmetyczne mają taki przekaz, że ma „pośrednie działanie nawilżające”, bo tworzy na skórze warstwę okluzyjną. Tylko że nie dodają, że może też wysuszać skórę. I u mnie tak było dawno temu, zanim odkryłam, że parafina jako główny składnik kremu jest dobra tylko dla producenta (bo to tani i łatwy do pozyskania składnik). Dzisiaj wolę działanie bezpośrednio nawilżające, czyli masło shea, olej ze słodkich migdałów, olej słonecznikowy, organiczny sok z aloesu.