Obserwuję na Instagramie kilka znanych stylistek, blogerek, influencerek (jak to się teraz modnie nazywa). Roześmiane buzie, wesołe emotikony… aż się miło patrzy, lajkuje i wysyła serduszka. Po czym nagle następuje zderzenie z realem. Bo okazało się, że uśmiech znika z ich twarzy po zamknięciu Instagrama.
Fot. Łukasz Kamiński
Spotkałam w tzw. realu, czyli na ulicy trzy panie, które obserwuje na Instagramie. Warszawa – małe miasto się okazało. Najpierw padło na znaną stylistkę z rozwianymi blond włosami. Siedziała stolik obok mnie z dzieckiem i mężem/ partnerem w japońskiej restauracji. Mina zła i zbolała, więc w pierwszej chwili jej nie poznałam. Ale przyjrzałam się, odpaliłam instagrama i okazało się, że tak, to ona. Mało tego, kwadrans wcześniej wrzuciła relację, jak idzie przez przejście dla pieszych zadowolona z życia z promiennym uśmiechem na ustach na przekór pogodzie (szaro, zimno i smog). A teraz siedzi smutna przy stoliku z rodziną i czeka na… naprawdę dobre jedzenie (bo to fajna restauracja, gdzie specjalizują się w rozgrzewających rosołkach z makaronem udon i innych japońskich specjałach o swojsko brzmiących nazwach, takich jak uki uki). Zagapiłam się na nią jak sroka w gnat przez chwilę i zorientowałam się, że patrzy na mnie pytająco. No więc się uśmiechnęłam, żeby się nie stresowała i spodziewałam się czegoś w tym stylu od niej. Nic z tego. Zniesmaczona odwróciła wzrok.
W tym samym dniu późnym popołudniem udałam się z moją trzylatką na zakupy do Rossmanna. Oczywiście po drodze rozmawiamy i komentujemy rzeczywistość – a to że piesek idzie, a to że apteka otwarta, a dlaczego jest ciemno na dworze, a czy przyjdzie jeszcze Mikołaj, itd. Przed wejściem do Rossmanna szybkim krokiem wyprzedza nas jakaś dziewczyna po drodze prawie popychając Tosię. Już jestem najeżona i mam ochotę za chwilę podstawić jej nogę. Odwróciła się, ale nie żeby powiedzieć przepraszam, czy coś takiego, tylko żeby zamaszyście otworzyć drzwi i wepchnąć się przed nami do Rossa. Patrzę, patrzę, a to uwielbiająca modne stylizacje mama chłopca w podobnym wieku, która mieszka w tej samej dzielnicy, co ja (też to wiem z insta). Na zdjęciach uśmiechnięta, wystylizowana, bawiąca się z synkiem, a tu prawie mi dziecka nie przewróciła, z miną kota na puszczy, ale wciąż wystylizowana. Przeleciała przez tego Rossmanna jak burza zanim zdążyłyśmy zrobić pierwszy zakręt w kierunku spinek i szamponów. Zero uśmiechu, zero reflekcji, a co drugi dzień pozdrawia mnie serdecznie na insta story i życzy cudownego dnia. Hmmm……
Kilka dni później wracałam do domu z pracy samochodem i stałam na podporządkowanej czekając, aż terenowe auto z prawej skręci w lewo, w moją stronę. Pani za kierownicą zaczęła niebezpiecznie ścinać zakręt i nie wiem, ile centymetrów brakowało (a naprawdę bardzo niewiele!), żeby mi przerysowała zderzak. Mijając mnie w tej niewielkiej odległości (gdybyśmy obie były w cabrio, to mogłaby mi uczesać włosy) zobaczyłam groźną minę i gromiące mnie spojrzenie pod tytułem: nie mogłaś jechać inną drogą? I wyczesane w idealnego boba blond włosy dały mi do myślenia – już ją gdzieś widziałam. Ale bez tej groźnej miny. No jasne! Była rano u fryzjera, co udokumentowała filmikiem na insta story. I oczywiście była ciepła i uśmiechnięta. Poza tym naprawdę fajnie motywująco pisze na Instagramie i często jej posty lajkuje. No cóż.
Tak wyglądało moje zderzenie „znajomych” obserwowanych przeze mnie kobiet z rzeczywistością. Choć i tu zdarzył się miły wyjątek. Spotkałam w restauracji na rodzinnym obiedzie jedną dziewczynę, którą obserwuję. Uśmiechnięta i na insta, i w realu. Nawet pogadałyśmy chwilę, bo mamy dzieci w podobnym wieku. Miła, sympatyczna, serdeczna.
Wniosek jednak nasunął mi się jeden, dość banalny, ale niezwykle prawdziwy – insta story to nie jest prawdziwe życie, a uśmiech niestety czasami znika wraz z zamknięciem aplikacji.