Wreszcie znalazłam czas, żeby przysiąść i zrobić ten wpis. Już dawno chciałam się podzielić moimi wrażeniami z używanych obecnie kosmetyków do twarzy, ale cały czas coś mi przeszkadzało (głównie dziecko i praca;)). Najważniejsze, że w końcu się udało. Oto, czego aktualnie używam do pielęgnacji twarzy:
1. tonik santaverde z ekstraktem z kwiatu aloesu – zakochałam się w tej linii przez jej zapach. Jest inny niż niebieskiej do ciała, czy czerwonej do twarzy. Dlatego seria age protect jest wśród moich faworytów, nie tylko ze względu na mój własny wiek;) Tonik jest w atomizerze, więc można psikać bezpośrednio na twarz albo na wacik. Oba sposoby lubię, choć psikanie na twarz jest doznaniem wręcz niezwykłym podczas upałów. Tonik łagodzi drobne krostki i świetnie odświeża. Zero ściągniętej skóry, doskonale się wchłania. Używam na twarz i dekolt.
2. olejek santaverde age protect – kolejny produkt z mojej ulubionej serii. Olejek stosuję na noc. Jak widać na zdjęciu, niewiele go zostało i już zaczynam za nim tęsknić. To taki olejek, który skóra dosłownie pije. Oczywiście zostawia tłustą warstwę, ale i tak mam wrażenie, jakby tej tłustości było mniej niż w przypadku np. czystego oleju arganowego. Nie żałuję go sobie i stosuję od czoła po dekolt. Jeżeli zgrabnie nałożę pod oczy (czyli nie wsadzę sobie palca do oka), to rezygnuję wtedy z kremu pod oczy. Olejek jest na tyle łagodny, że z powodzeniem można go stosować pod oczy. Obu tych kosmetyków santaverde nie polecam małoletnim fankom kosmetyków naturalnych – nie są tanie, a poza tym jeszcze nie potrzebujecie anti age. Wszystkie inne w wieku 35+ powinny wypróbować przynajmniej jeden kosmetyk z tej serii (a potem pewnie same wrócą po następne).
3. krem pod oczy tiisa – w pierwszej chwili nie wiedziałam, co jest nazwą, a co marką. Teraz już wiem, że tiisa to marka. Nie słyszałam wcześniej o niej i chyba nieprędko znów usłyszę, bo w sklepie biolander, skąd mam ten krem, już go nie ma w ofercie. A szkoda. Krem ma przyjemną bogatą, ale nie za tłustą konsystencję, delikatny zapach, higieniczny aplikator i mam wrażenie, że się w ogóle nie kończy. Używam i używam i nie widzę, ile jeszcze zostało, a on cały czas jest i jest. Szybko się wchłania i nadaje się pod makijaż. Nic się na nim nie roluje.
4. krem nawilżający Lilla Mai – polska marka, w zasadzie manufaktura. W ofercie mają kilka kosmetyków ręcznie robionych. Krem jest fajny, ale jednak trochę za tłusty. Nie nadaje się pod makijaż, bo nawet po nałożeniu pudru mineralnego się świeci. Tłustość to pewnie zasługa olejku arganowego, ale dla mnie to też znak, że akurat w tym wypadku jest go trochę za dużo. Nie tego oczekuję od kremu nawilżającego. Myślałam, że będzie bardziej lekki. Gdyby nazywał się „odżywczy krem na noc” nie miałabym pretensji.
5. maseczka z kwasami REN – to miniaturka, ale z pewnością będę chciała pełnowymiarowe opakowanie. Kwasy w wydaniu skutecznym, ale nie żrącym. Maseczka zawiera kwas mlekowy, glikolowy, jabłkowy i cytrynowy. Nic nie szczypie, a widzę, że działa. Twarz jest rozjaśniona i wygładzona. Nie stosuję jej regularnie, bo nie mam na to czasu, ale za każdym razem, gdy mi się to uda, jestem zadowolona, bo od razu widzę efekt. Polecam.
6. pomadka do ust waniliowa whole foods – szczerze? Lepsza jest wersja miętowa. Jakaś mętna ta wanilia, choć myślałam, że będzie niezła. Pomadka tania jak barszcz, ale u nas niedostępna. Ale jeśli będziecie w USA, to koniecznie zajrzyjcie do sieci marketów ekologicznych ze zdrową żywnością i eko kosmetykami whole foods. Pomadki są przy kasie, kosztują coś ok. 1$ za sztukę. Pomadki do ust kupuję w hurtowych ilościach, bo używam wszędzie, kilkanaście razy dziennie albo i jeszcze więcej. Mam tu spore rozeznanie i np. lepszy whole foods niż droższy burt’s bees (też tam dostępny). Jednak jeśli macie wybierać między różnymi smakami, to zdecydowanie polecam miętę.
Jak widzicie na zdjęciu, nie ma tu nic do mycia twarzy i demakijażu. Bo te produkty nie zmieściłyby się na mojej pokazowej półce, a poza tym zasługują na osobną historię o oczyszczaniu i zmywaniu makijażu. A o tym już niedługo…
1. tonik santaverde z ekstraktem z kwiatu aloesu – zakochałam się w tej linii przez jej zapach. Jest inny niż niebieskiej do ciała, czy czerwonej do twarzy. Dlatego seria age protect jest wśród moich faworytów, nie tylko ze względu na mój własny wiek;) Tonik jest w atomizerze, więc można psikać bezpośrednio na twarz albo na wacik. Oba sposoby lubię, choć psikanie na twarz jest doznaniem wręcz niezwykłym podczas upałów. Tonik łagodzi drobne krostki i świetnie odświeża. Zero ściągniętej skóry, doskonale się wchłania. Używam na twarz i dekolt.
2. olejek santaverde age protect – kolejny produkt z mojej ulubionej serii. Olejek stosuję na noc. Jak widać na zdjęciu, niewiele go zostało i już zaczynam za nim tęsknić. To taki olejek, który skóra dosłownie pije. Oczywiście zostawia tłustą warstwę, ale i tak mam wrażenie, jakby tej tłustości było mniej niż w przypadku np. czystego oleju arganowego. Nie żałuję go sobie i stosuję od czoła po dekolt. Jeżeli zgrabnie nałożę pod oczy (czyli nie wsadzę sobie palca do oka), to rezygnuję wtedy z kremu pod oczy. Olejek jest na tyle łagodny, że z powodzeniem można go stosować pod oczy. Obu tych kosmetyków santaverde nie polecam małoletnim fankom kosmetyków naturalnych – nie są tanie, a poza tym jeszcze nie potrzebujecie anti age. Wszystkie inne w wieku 35+ powinny wypróbować przynajmniej jeden kosmetyk z tej serii (a potem pewnie same wrócą po następne).
3. krem pod oczy tiisa – w pierwszej chwili nie wiedziałam, co jest nazwą, a co marką. Teraz już wiem, że tiisa to marka. Nie słyszałam wcześniej o niej i chyba nieprędko znów usłyszę, bo w sklepie biolander, skąd mam ten krem, już go nie ma w ofercie. A szkoda. Krem ma przyjemną bogatą, ale nie za tłustą konsystencję, delikatny zapach, higieniczny aplikator i mam wrażenie, że się w ogóle nie kończy. Używam i używam i nie widzę, ile jeszcze zostało, a on cały czas jest i jest. Szybko się wchłania i nadaje się pod makijaż. Nic się na nim nie roluje.
4. krem nawilżający Lilla Mai – polska marka, w zasadzie manufaktura. W ofercie mają kilka kosmetyków ręcznie robionych. Krem jest fajny, ale jednak trochę za tłusty. Nie nadaje się pod makijaż, bo nawet po nałożeniu pudru mineralnego się świeci. Tłustość to pewnie zasługa olejku arganowego, ale dla mnie to też znak, że akurat w tym wypadku jest go trochę za dużo. Nie tego oczekuję od kremu nawilżającego. Myślałam, że będzie bardziej lekki. Gdyby nazywał się „odżywczy krem na noc” nie miałabym pretensji.
5. maseczka z kwasami REN – to miniaturka, ale z pewnością będę chciała pełnowymiarowe opakowanie. Kwasy w wydaniu skutecznym, ale nie żrącym. Maseczka zawiera kwas mlekowy, glikolowy, jabłkowy i cytrynowy. Nic nie szczypie, a widzę, że działa. Twarz jest rozjaśniona i wygładzona. Nie stosuję jej regularnie, bo nie mam na to czasu, ale za każdym razem, gdy mi się to uda, jestem zadowolona, bo od razu widzę efekt. Polecam.
6. pomadka do ust waniliowa whole foods – szczerze? Lepsza jest wersja miętowa. Jakaś mętna ta wanilia, choć myślałam, że będzie niezła. Pomadka tania jak barszcz, ale u nas niedostępna. Ale jeśli będziecie w USA, to koniecznie zajrzyjcie do sieci marketów ekologicznych ze zdrową żywnością i eko kosmetykami whole foods. Pomadki są przy kasie, kosztują coś ok. 1$ za sztukę. Pomadki do ust kupuję w hurtowych ilościach, bo używam wszędzie, kilkanaście razy dziennie albo i jeszcze więcej. Mam tu spore rozeznanie i np. lepszy whole foods niż droższy burt’s bees (też tam dostępny). Jednak jeśli macie wybierać między różnymi smakami, to zdecydowanie polecam miętę.
Jak widzicie na zdjęciu, nie ma tu nic do mycia twarzy i demakijażu. Bo te produkty nie zmieściłyby się na mojej pokazowej półce, a poza tym zasługują na osobną historię o oczyszczaniu i zmywaniu makijażu. A o tym już niedługo…