Są takie kosmetyki ekologiczne, które na pierwszy rzut oka mnie nie powalają. Podchodzę do nich nieco sceptycznie, a potem nagle niczym wulkan namiętności rodzi się obsesja ich używania i wpadam w kompletny i bezwarunkowy zachwyt nad nimi. Zapach, który na początku był tylko oryginalny (żeby nie powiedzieć nieciekawy), zrobił się zniewalający. Odkrywam kolejne zastosowania takiego kosmetyku i jestem coraz bardziej od niego uzależniona. Tym razem jest to masło shea.
Miałam ich kilka, tańsze i droższe wersje. Czasami było zbyt twarde i zniechęcalam się do używania, bo rozsmarowanie masła na ciele okazywało się nie lada wyzwaniem. Pudełeczko z masłem shea od eiei to prawdziwy Bentley wsród tego typu produktów. Najpierw zachwyciła mnie konsystencja. Przyzwyczaiłam się, że masło shea jest twarde i muszę się z nim nameczyć, zanim uda mi się je wsmarować w pół łokcia. Tym razem było inaczej. Jest jak świeżo ubita gęsta puszysta śmietana. Ale inaczej być nie może, bo jest nierafinowane i ręcznie ubijane. Zapach za każdym razem podobał mi się coraz bardziej. Zaliczam go do aromatów takich jak mydło Aleppo i olej arganowy. Czysty naturalny, choć charakterystyczny zapach, którego trzeba się nauczyć, a potem sam pozwoli się polubić. Jeżeli nie odpowiadają nam sztuczne odświeżacze powietrza, to jesteśmy na dobrej zapachowej drodze.
Masło eiei mimo tłustej na początku konsystencji szybko się wchłania, wręcz całkowicie. Zastosowania odkrywam codziennie nowe. Na łokcie, kolana i stopy. Do skórek wokół paznokci i do ust. Na brzuch, biust i nogi. Och, to pewnie nie koniec. To z pewnością najlepsze masło shea, jakie miałam do tej pory.