Po prawie roku niefarbowania włosów i niebytności u fryzjera, postanowiłam w końcu przestać w kółko chodzić w końskim ogonie i sprawić sobie przyzwoitą fryzurę. Włosów nie farbowałam z premedytacją z powodu ciąży. Nie ma zdrowych farb, a hasło „bez amoniaku” brzmi dla mnie jak „bez parabenów” – co z tego, że ich nie ma, jak zdarzają się bardziej toksyczne składniki, jak choćby rakotwórcze uwalniacze formaldehydów. Ale nie o składnikach chciałam dzisiaj. Generalnie moje włosy już od pewnego czasu domagały się nożyczek i farby.
Po wstępnym researchu wytypowałam fryzjera w sąsiedztwie – lanserski, designerski, nie nazywa się plebejskim zakładem fryzjerskim, tylko atelier, a strzyże nie fryzjer, nawet nie stylista, a prawdziwy hairmaster. Hmmm…. nie wiem, jak traktować w tej sytuacji mój skromny master of law, czy w ogóle ma to jakieś znaczenie? Umówiłam się na termin, porzuciłam na chwilę dziecko i poszłam po nową fryzurę, czyli nową „ja”.
Wnętrze super urządzone. Tego się właśnie spodziewałam po atelier w lemingowej dzielnicy, gdzie sława fryzjera sięga prezenterek informacyjnych i pogodynek mainstreamowych mediów. Przyszłam punktualnie. Drzwi otworzył mi lanserski woźny z mini słuchawką w uchu. Poczułam się, jakbym wchodziła do tajnego stowarzyszenia, a zamiast „dzień dobry” powiedziała tajne hasło „fidelio”. Odebrał ode mnie kurtkę, zaproponował kawę. Procedura standardowa. Niestandardowe było długie oczekiwanie na hairmastera, który dłubał coś w laptopie i bynajmniej nie sprawiało to wrażenia, jakby to była czynność niecierpiąca zwłoki. To był pierwszy sygnał ostrzegawczy. Czekałam prawie 20 minut, aż się wyłonił ze swojej kanciapy (a raczej master gabinetu) hairmaster w wersji drwal (obowiązkowa długa broda) i przywitał mnie cichym i spokojnym „zapraszam” – jakbym umówiła się na wizytę do Dalajlamy. Sprzyjała temu nastrojowa i uspokajająca muzyka. Usiadłam na fotelu i spodziewałam się typowej interakcji fryzjersko-plotkarskiej mającej na celu rozpoznanie preferencji (i frustracji) klientki oraz postawienie diagnozy (zdjęcie z objętości nada kształt Pani fryzurze). Nic z tego. Hairmaster śniętym wzrokiem przyglądał się moim włosom i swoim milczeniem zmusił mnie do przedstawienia sytuacji (chcę mieć fajną fryzurę!). Nie kleiła się rozmowa między nami i skierował mnie do swojej koleżanki-myjki, której zadaniem było przygotowanie włosów pod nożyce.
Bardzo ładna i miła dziewczyna dla odmiany. Od razu zapytała o moje perfumy, bo jej się spodobał zapach. Zrobiła mi masaż głowy, delikatnie osuszyła i wygnała z powrotem do milczącego hairmastera. Pastwił się w milczeniu nad moją głową, które przerwał tylko raz lakonicznym: „a Pani tak do nas tu po sąsiedzku?”. Nie, kurcze, przyjechałam znad morza! Pociął, pociął i oddał mnie w ręce myjki, która tym razem suszyła i stylizowała fryz. Na koniec hairmaster podciął jeszcze grzywkę na sucho i się ulotnił. Trwało to wszystko zdecydowanie za długo i kosztowało za drogo. Przez to, że straciłam u niego tyle czasu nie zdążyłam niczego więcej załatwić (a planowałam) i musiałam pędem wracać do mojego dziecięcia, które na dodatek nie poznało w pierwszej chwili matki z grzywką.
Wniosek – rok wytrzymałam w końskim ogonie, to trzeba było poczekać jeszcze chwilę. Lanserski fryzjer to nie jest synonim do dobry fryzjer. Na pamiątkę zostało mi selfie z ostatnich chwil w końskim ogonie, który teraz będzie czekał, aż przyciężka grzywka odrośnie.