Zawsze miałam problem z nazwą Urtekram. Cały czas mi się myliła i błędnie ją wypowiadałam. Jeśli chodzi o duński język, to umiem powiedzieć tylko „truskawki ze śmietaną”, co brzmi jak skrzyżowanie szczekania psa i prychania kota. Nie wiem, co znaczy Urtekram, ale Duńczyków lubię za najbardziej restrykcyjne prawo w Europie, jeśli chodzi o kosmetyki. Nigdzie indziej parabeny nie są zakazane w kosmetykach dla dzieci do lat 3.
Dlatego chętnie sięgnęłam po tę markę, tym bardziej, że jest już łatwo dostępna w Polsce w sieci Organic Farma Zdrowia. Zaczęłam od kremu do rąk, bo to kosmetyk, który zawsze mam pod ręką (w domu i w pracy) i który jest dla mnie czasami takim papierkiem lakmusowym, czy warto dalej inwestować w markę, czy nie.
Różowy krem z nordycką brzozą (jakkolwiek to brzmi) jest kremem nawilżającym. Czyli nie spodziewam się tłuściocha, ale chcę mieć nawilżone i nietłuste dłonie. Krem zdał egzamin. Wchłania się bardzo szybko. Nie zostawia na skórze tłustej warstwy. Jak każdy krem, stosuję go kilka razy dziennie, po każdym myciu rąk.
Skład potwierdzony przez najnowszy certyfikat Cosmos Organic by Ecocert. Tubka poręczna, nie za duża, nie za mała. Nie mam do niego zastrzeżeń. Na pewno na tym kremie nie zakończę używania Urtekram. Także za jakiś czas pojawią się na blogu moje opinie o kolejnych kosmetykach tej marki.