Prawda jest taka, że część kosmetycznych prezentów dostałam od Świętego Mikołaja, a część sama sobie podarowałam. I muszę przyznać, że obdarowywanie siebie sprawia mi ogromną przyjemność. Prezenty trafione, takie, jakie chcę, jakich akurat potrzebuję i dokładnie takie, jak sobie wymarzyłam. Jedyne, czego mi brakowało w te Święta, to śniegu, no ale cóż – nie można mieć wszystkiego. Choinkę postawiłam na zielonej od deszczu trawie.
Nie widać wszystkiego na zdjęciu, ale postaram się wszystko tak opisać, żeby można było się zorientować, co ukryłam pod tą mini choinką. Od razu rzuca się w oczy papierowa torebka z mojego ulubionego amerykańskiego sklepu Whole Foods. Kto się wybiera za ocean, to gorąco polecam. Jeżeli nawet nie planujecie dużych zakupów kosmetycznych, to warto wstąpić choćby po pomadki ochronne do ust. Zużywam jej w dużych ilościach, dlatego lubię mieć zapas i zawsze mam kilka pod ręką. Jedną z moich ulubionych marek jest Dr. Bronner’s. W Polsce ta marka jest chyba dostępna, ale nie w pełnym asortymencie i nie jest tak popularna jak inne zagraniczne eko marki. Mam 3 pomadki – miętową, limonkową i bezzapachową. Miałam już miętową i bezzapachową. Zielona to moja nowość i nie mogę się doczekać, kiedy zacznę jej używać. Jest też nowa pomadka The Honest Company. Właścicielem firmy jest Jessica Alba, która zbudowała tę markę od podstaw i jest naprawdę eko. Podoba mi się, gdy gwiazdy (nie jakieś tam celebrytki, które wciągają gratisy na proszonych imprezach i robią z siebie wieszak na product placement, ale prawdziwe gwiazdy, takie hollywoodzkie) promują eko kosmetyki albo same je produkują. Wiem, że jest to prawdziwe, bo mają już kasę i jeśli inwestują w eko markę, to robią to z przekonania, a nie z powodu mody czy intratnego kontraktu reklamowego.
Pod pomadkami jest dobrze znany (choć akurat słabo widoczny na zdjęciu) polski peeling cukrowy do ciała od Phenome. To sprawdzony porządny produkt, który znam od wielu lat. Jest mniej tłusty od innych dostępnych na rynku, o podobnej recepturze (cukier plus oleje), co uważam za zaletę. Nie zawsze mam ochotę być cała tłusta po peelingu i ślizgać się przy wyjściu z wanny. Tutaj nie ma takiego ryzyka. Skóra jest gładka, ale nie tłusta. I o to chodzi.
W czarnym pudełeczku jest zestaw miniaturek kosmetyków mineralnych earthncity. Nazwa dla mnie trudna do zapamiętania (choć nie mam problemów z angielskim), ale kosmetyki świetne. Miałam już ich puder rozświetlający. Był bardzo wydajny i rzeczywiście rozświetlał (dlatego trzeba z nim ostrożnie postępować, żeby się za bardzo nie świecić). Teraz dodatkowo będę mogła wypróbować podkłady, korektor i oczywiście pędzel. Przyzwyczaiłam się do pudrów i podkładów mineralnych i sypka konsystencja nie jest dla mnie problemem. Wyjątkiem jest korektor. Nie ukrywam, że wolę w kremie, więc nie wiem, jak sobie poradzę tutaj. Ale się tym zbytnio nie martwię, bo w razie czego zużyję tę miniaturkę mieszając z pudrem.
W łososiowym woreczku był dezodorant Fine. Niemiecka niszowa marka – zrobili perfekcyjnie dezodorant w kremie. Dołączona jest do niego drewniana szpatułka, która ułatwia aplikację i ma swoją eko historię (szpatułki powstają na warsztatach terapeutycznych w Berlinie). Ma szansę zdetronizować mój numer jeden (jeśli chodzi o eko dezodoranty w kremie), tj. soapwalla. Po pierwsze pięknie pachnie – zapach Vetiver Geranium jest ziołowo-perfumowo-niszowy. Nie jestem dobra w opisywaniu zapachów, ale ten jest dla mnie niski, głęboki, wytrawny, momentami ostry, szybko wyczuwalny, ale nie kłóci się z perfumami. Co ciekawe, utrzymuje się cały dzień. Ładnie się rozprowadza pod pachą, nie osypuje się, ma zwartą konsystencję, coś na kształt miodu, ale się nie klei. Za to blokuje wilgoć, bo jak chcę spłukać ręce, to widzę, jak woda spływa i muszę go dobrze zetrzeć z dłoni, co bez mydła zajmuje sporo czasu. W tym tkwi też sekret tego dezodorantu – działa bardzo dobrze. Ok, wiem, że jest zima, ale nie czuję ani potu, ani przykrego zapachu pod swetrem, czy wełnianą sukienką. Nie zostawia też śladów na ubraniu. Słoiczek jest mały, ale widzę już, że starczy na długo.
Na koniec klasyka gatunku – niemiecka Lavera. Tutaj nie znam kosmetyku, który by mnie zawiódł. Marka ma nieprzyzwoicie dobrą jakość w porównaniu do ceny. Uważam, że spokojnie mogliby podnieść ceny o 100% i dalej byłoby to warte zakupu, bo to naprawdę doskonałe eko kosmetyki. Znam ten rynek dość dobrze i wiem, że za 30 zł trudno znaleźć równie dobry balsam do ciała, jak to mleczko z żurawiną i olejem arganowym. Czuję, że tutaj zużyję dość szybko całą tubę. Zapach bardzo delikatny, nietrwały. Konsystencja w sam raz – to mleczko, ale nie tłuste (mimo oleju arganowego), dzięki czemu szybciej się wchłania, choć trzeba je dobrze rozetrzeć, jeśli się nakłada za dużo (to ja tak robię, bo po prostu lubię ten balsam do pierwszego użycia). Na zimę będzie świetny. Błyskawicznie nawilża. Używam go też jako kremu do rąk.
Nie ma to jak trafione eko prezenty. Cóż, czasami warto wyręczyć Świętego Mikołaja i po prostu cieszyć się tym, co się naprawdę lubi.