Czekałam na pierwszy numer polskiego Vogue’a z utęsknieniem i ogromnymi oczekiwaniami. Poprzeczkę postawiłam wysoko, bo to przecież najlepsze na świecie pismo o modzie. Jedyne pismo jakie w ogóle prenumeruję to właśnie amerykański Vogue. Nie robię tego non stop, ale od czasu do czasu kupuję roczną prenumeratę, żeby sobie kształtować gust i zobaczyć, co u nas się pojawi w kolejnym sezonie, bo tyle trwa adaptacja amerykańskich nowości na polskim rynku (w wersji nowości rodzimych projektantów, przeważnie nieudolnie kopiujących, to co Nowy Jork i Paryż pokazał rok temu).

Wróćmy jednak do naszej rodzimej premiery. Jak tylko na stronie ukazało się ogłoszenie, że można sobie zamówić pierwszy numer z dostawą do domu w Walentynki, to natychmiast to uczyniłam. Zrobiłam szybko przelew i oddałam się tej odległej chwili, kiedy to wrócę z pracy, a w skrzynce czekać będzie na mnie świeżutki numer pisma. Napięcie rosło i od początku lutego w sumie bardziej wyczekiwałam Walentynek w kontekście zamówionej przesyłki niż romantycznej kolacji z ukochanym.

Już 13 lutego (czyli dzień przed oficjalną premierą) widziałam na Instagramie zdjęcia okładki na profilach wcale nie jakiś super celebrytów, ale zupełnie nieznanych szerszej publiczności osób. To dało mi złudną nadzieję, że może i w mojej skrzynce znajdzie się tak wyczekany polski Vogue. Sprawdziłam po powrocie z pracy – nic. 14 lutego rano kontrowersyjna okładka (o tym później) już hulała w sieci i w sumie to żałowałam, że muszę czekać do popołudnia, bo gotowa byłam zniknąć z pracy na chwilę i napaść na pierwszy lepszy kiosk lub empik, żeby ten pierwszy numer dostać spod lady (niczym niemieckie Bravo w komunie). No ale nic to. Czekam cierpliwie do popołudnia, gdzie przecież skrzynce czeka na mnie gorąca przesyłka. Wróciłam do domu i rzuciłam się na skrzynkę na listy. Pusto. Jak to?! To niemożliwe! I wiecie co, w tym amoku poleciałam do ochrony (gdzie zwykle kurierzy zostawiają przesyłki pod nieobecność adresatów) z zapytaniem, a właściwie żądaniem wydania oczekującej na mnie przesyłki. Panowie popatrzyli na mnie, jakbym potrzebowała nagłego zastrzyku adrenaliny w serce, a ten zastrzyk został ukryty w którymś z 25 kartonów, które tam leżały. Rzucili się pędem w poszukiwaniu mojej przesyłki, ale w tym momencie dotarło do mnie, że tam Vogue’a też nie ma. Odeszłam z kwitkiem, jakbym stała całą noc w kolejce po pączki w tłusty czwartek na Woli i właśnie baba przede mną wykupiła 10 ostatnich, nie zostawiając mi ani jednego.

Ze stanu depresji i odrętwienia, pomieszanych z gniewem i wściekłością na całą redakcję Vogue, wyciągnął mnie ukochany, który wrócił do domu wieczorem, nieświadomy tej całej sytuacji (a najlepsze jest to, że nie wiedział również, że zamówiłam sobie ten numer Vogue wcześniej) i w ramach Walentynek wręczył mi… najnowszy numer Vogue (sic!). Prawie się popłakałam i nakrzyczałam na niego, że po co go kupił, skoro sobie zamówiłam. Po czym dodałam, że właśnie nawalili z dostawą i nic nie mam. Zdziwiony mężczyzna z Vogue’em w ręku nie rozumiał powodów mojego rozgoryczenia. Przecież właśnie mi wręcza ten magazyn, a ja dalej jestem zła jak osa. W końcu mi przeszło, ale niesmak pozostał.

Następnego dnia okazało się, że nie tylko ja padłam ofiarą idiotycznej decyzji kogoś z redakcji lub wydawnictwa, żeby pierwszy numer wysyłać za pomocą poczty polskiej. Każdy, kto odbierał kiedykolwiek list polecony z poczty (a więc KAŻDY w tym kraju) wie, że poczta polska to loteria terminowości, gwarancja spóźnienia, zaginione listy, uszkodzone paczki, kuźnia niekompetentnych i niesympatycznych pań z okienka zawalonych zabawkami, pseudo pożyczkami i prezentami komunijnymi. Czyli wszystko, tylko NIE solidna firma kurierska i dostawa na czas. Każdy średnio rozgarnięty sklep internetowy zawiera czym prędzej umowę z firmą kurierską, bo mu inaczej klienci uciekną, czekając w nieskończoność na przesyłkę z poczty polskiej. A tu taki światowy Vogue, super poziom i lipa. No ja rozumiem, że wydawczyni przylatuje na kolegia redakcyjne helikopterem, ale to tym bardziej warto było zainwestować w kuriera, żeby nie było takiego falstartu. Bo to jeszcze nie koniec.

Na fb Vogue poprosił wszystkich dotkniętych spóźnieniem o kontakt w celu „naprawy zaistniałej sytuacji”. Napisałam więc maila pod wskazany adres i następnego dnia dostałam odpowiedź, że ubolewają, przepraszają i w ciągu 24h dostanę swój numer. Tak sobie pomyślałam, że po jaką cholerę miesiąc wcześniej zamawiałam ten numer, żeby teraz wszyscy dookoła czytali magazyn, którego ja jeszcze nie mam i żeby go mieć to muszę zapłacić podwójnie. Bo tak się przecież stało, skoro mam drugi egzemplarz. Wizerunkowy błąd nie do wybaczenia na samym początku.

Ale to nie koniec. Po tych 24 godzinach (czyli w zeszły piątek) w mojej skrzynce nadal echo. Tego samego dnia wieczorem napisałam maila, że po ich dwóch wpadkach i nieudanych próbach dostarczenia do mnie pierwszego numeru Vogue nie jestem już nim zainteresowana – biorąc pod uwagę, że w ogóle nie wiadomo, kiedy go dostanę (i pomijając fakt, że bez problemu można go sobie przecież teraz kupić). Co jest tu najbardziej uderzające to fakt, że zamówiłam sobie ten pierwszy numer absolutnie w ciemno miesiąc przed premierą. A więc nie jestem zwykłą klientką, która go być może zauważy wśród innych magazynów w Empiku. Ja go już od razu chciałam mieć, chciałam mieć z dostawą do domu, z gwarancją terminowej dostawy do domu. Takich osób jak ja było dużo więcej i tak jak ja się zawiodły. Ja już nie chcę tej przesyłki do domu, bo ona całkowicie straciła dla mnie sens. Póki co, za pierwszy numer zapłaciłam podwójnie (przy czym wciąż mam tylko jeden egzemplarz) i naprawdę zraziłam się już do tej polskiej edycji.

Efekt? Nie będzie prenumeraty polskiej edycji. Zamawiam wersję amerykańską.

PS. Okładka nie podoba mi się z dwóch powodów. Nie widziałam jeszcze, żeby gdziekolwiek na świecie osoba pełniąca funkcję editor in large była jednocześnie na okładce (Małgosia Bela). Nie można być jednocześnie twórcą i tworzywem (jak mawiał klasyk). Sama Anja Rubik by tutaj dała radę, gdyby tylko była nieco większa, a pałac kultury nieco mniejszy. Nie podoba mi się też zatrudnienie niemieckiego fotografa, który – mam wrażenie – potraktował Warszawę jak egzotyczne miasto z dawnej DDR. Nie można było wziąć naszego Marcina Tyszki? Dla niego Warszawa nie jest odkryciem, ale zna ją od podszewki i moim zdaniem lepiej byłby w stanie wydobyć ze stolicy kwintesencję polskości.