– Mamo, ja chcę takie chusteczki!

Spokojnie odwracam opakowanie, żeby przeczytać listę składników, choć wiem, że dobrze nie będzie. Jest gorzej niż myślałam. Bo w końcu to ma być dla dzieci, a u nas wciąż nie ma standardów, żeby kosmetyki dla dzieci nie zawierały po prostu syfu, bo nie ma się co szczypać i udawać poprawność polityczną względem szanownych producentów, którzy zdrowie konsumentów mają gdzieś.

Tu wcale nie chodzi o sztuczny zapach, ani phenoxyethanol, PEG, czy propylene glycol, bo to pikuś. Na tej liście składników jest konserwant, rzadko dziś już spotykany, od którego odchodzą nawet ci, którzy wcale nie aspirują do bycia eko. Zapamiętajcie tę nazwę: 2-bromo-2-nitropropane-1,3-diol (nie trzeba dokładnie zapamiętać, wystarczy 2 bromo i cyferki), inna nazwa to bronopol. To donor (czyli uwalniacz) rakotwórczego formaldehydu, odpowiedzialny za silne reakcje alergiczne, działa drażniąco na skórę. Nawet liberalny w ocenie składników portal EWG zwraca uwagę na jego toksyczność, rakotwórczość i duży potencjał alergiczny.  Już prawie zniknął z rynku, ale wskutek zakazu stosowania niektórych parabenów, pojawił się z powrotem w kosmetykach. Widziałam produkty z tym składnikiem i deklaracją „bez parabenów”, a to z deszczu pod rynnę było, bo z dwojga złego parabeny byłyby mimo wszystko lepsze, w sensie mniej szkodliwe.

Wytłumaczyłam spokojnie Tosi, że skład jest wybitnie nienaturalny i nie wiem nawet, jakim cudem bohaterowie Krainy Lodu się tu znaleźli, bo sami z pewnością by tego nie używali. Podziałało.

Uważajcie na tego typu produkty, zwłaszcza że widziałam na placu zabaw sporo rodziców z chusteczkami nawilżanymi, które traktują jak środek antybakteryjny do rąk swoich pociech (paluszki do buzi i już mamy ten koktajl chemiczny z chusteczki w organizmie), a to nie dość, że nie chroni przed koronawirusem, to jeszcze może przysporzyć co najmniej jakiegoś kłopotu dermatologicznego. Nie warto ryzykować.