Cisza wyborcza przedłużona, ale mogę spokojnie agitować na rzecz kolejnego produktu od Santaverde, który mnie oczarował. W ciąży byłam zwolenniczką kosmetyków bezzapachowych. Teraz mój węch wrócił do normy i z powrotem wybieram kosmetyki nie tylko pod kątem składu, ale i zapachu. 

Niebieski żel pod prysznic Santaverde pachnie słodkim aloesem i działa na mnie tak, że od razu robię się głodna. W sumie to dobry objaw przed śniadaniem, biorąc poranny prysznic.  Zapach jest urzekający, lekko słodki, ale nie mdły, taki pobudzający kubki smakowe. Działa na mnie pobudzająco, co sobie cenię, bo rano jestem zwykle nieprzytomna i potrzebuję trochę czasu, żeby dojść do siebie (albo innymi słowy, że białko doszło do żółteczka w oku). 

Od żelu pod prysznic oczekuję przede wszystkim  dobrej konsystencji, łatwego namydlania dłonią (rzadko używam szorstkiej rękawicy, a gąbki wcale), delikatnej piany i szybkiego spłukania. Odrzucam też żele, które wysuszają skórę. Wbrew pozorom zdarzają się takie  nawet wśród ekologicznych. Santaverde ma świetną żelową konsystencję – nie za gęsty, ani nie za rzadki. Chociaż jeśli za dużo mi się nałoży, to żel potrafi uciec z dłoni i spłynąć po wannie zamiast po moim ciele. Dlatego wolę nakładać kilka razy, ale w mniejszej ilości. Rozprowadza się bardzo szybko i gładko. Mam wrażenie, że jestem porządnie namydlona, a zapach przyjemnie wypełnia już całą łazienkę. Po spłukaniu nie mam uczucia ściągniętej skóry. Co ważne, nie mam tego uczucia, nawet gdy nie mam czasu nałożyć balsamu do ciała, czy oliwki. Czyli mogę śmiało powiedzieć, że żel nie tylko myje, ale i nawilża skórę. 

Opakowanie jest nietypowe. Zakrętkę się lekko przekręca, ale nie odkręca. Cały czas pozostaje ona w całości z tubą. Przy lekko przekręconej tworzy się lejek, przez który leci żel. Jednak trzeba pamiętać o tym, żeby z powrotem dokręcić tubę, bo zawsze trochę będzie wyciekać, a szkoda produkty. Tym bardziej, że nie jest go zbyt dużo w tubie (150 ml). I to jest moim zdaniem jedyny minus, że ten żel zbyt szybko się kończy.