Rzadko używam pomadek. Te konwencjonalne są zwykle toksyczne. Znacie test na ołów? Pomaluj pomadką wierzch dłoni i potrzyj złotem. Jeśli zacznie ciemnieć (z czerwonego na czarny) to znaczy, że ma w składzie ołów. Dlatego też wiele lat temu sobie odpuściłam tradycyjne pomadki. Poza tym zwykle wysuszały mi usta. Skupiłam się na eko błyszczykach, bo był większy wybór.

Jest jeszcze jeden argument, dla którego przerzuciłam się na błyszczyki. Kilka lat temu wśród naturalnych marek kolorówka kulała i był ograniczony wybór. A ja chciałam coś, co dorówna tym wszystkim kultowym opakowaniom i będzie równie dobrej jakości, ale z dobrym składem. Jakiś czas temu Clinique wypuścił pomadki w kredce. Nie spodziewałam się dobrego składu, ale sam pomysł mi się spodobał. Nie była tak zobowiązująca jak klasyczna szminka, a jednocześnie to nie był szybko znikający z ust błyszczyk. Patrzyłam z lekką zazdrością na kolorowe półki w Douglasie, uginające się od tych wszystkich wynalazków i pokornie wracałam do pomadki ochronnej albo ewentualnie jakiegoś błyszczyku. Do czasu.

Aż się pojawiła pomadka do ust w kredce Juice Beauty. Gwyneth Paltrow, która zasłynęła swego czasu w branży tekstem, że od zwykłego szamponu można dostać raka, jest w tym względzie moją idolką. Ja też tak uważam, ale jednocześnie wiem, że ludzie reagują na takie stwierdzenia jednoznacznie i pukają się w czoło. Tak więc nie głoszę wszem i wobec tego typu kontrowersyjnych poglądów, ale jeśli ona jest dyrektorem kreatywnym w Juice Beuty i odpowiada tam za make-up, to wiem, że skład będzie dobry, a kosmetyki dopracowane.

Ach, co tu dużo mówić, zachwyciłam się tą szminką od pierwszego użycia. Profesjonalne opakowanie, może leżeć obok Diora bez kompleksów, a raczej Dior popadnie w kompleksy, jak sobie porówna listę INCI ze sobą. Opakowanie jest naprawdę super. Gładko się wysuwa, a ponadto nie trzeba tej kredki temperować, bo zachowuje się jak pomadka – wykręca się ją do góry w miarę zużycia. Nakłada się miękko i bezboleśnie, czyli bez obawy, że wyjadę nią poza kontur ust i będzie lipa. Aplikacja jest bardzo łatwa. Nie trzeba mieć wprawnej ręki. Zdarza mi się, że nakładam ją bez lustra. Jest fajny wybór kolorów. A propos kolorów, to tutaj mamy do czynienia z pigmentami roślinnymi, a więc nie będzie do wyboru 58 toksycznych odcieni, ale mniej, za to bardziej przydatnych na co dzień. Kolory mają wdzięczne określenia zaczerpnięte z nazw kalifornijskich plaż (Venice, Malibu czy Zuma). Używam koloru Venice – to taki brudny, neutralny róż. Lubię podkreślone usta, ale bez krwistej czerwieni. Używam tej pomadki w kredce do pracy i nie chcę wyglądać, jakbym szła na imprezę. Ona doskonale spełnia to zadanie. Nie wymaga też użycia konturówki.

A teraz hit – w ogóle nie wysusza ust i jest naprawdę trwała. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam. Ale dokładnie tego mogłam się spodziewać, skoro na początku w składzie jest olej słonecznikowy, a zaraz za nim olej rycynowy. Pokażcie mi zwykłą pomadkę, która miałaby taki skład. Nie widzę. W ten sposób ta pomadka stała się moim ulubionym kosmetykiem do ust. Zwykle poprawiam usta w ciągu dnia w pracy pomadką ochronną. Tutaj nie ma takiej potrzeby. Trzyma się, a usta są nawilżone. Nie mam żadnych zastrzeżeń. To już nie są kosmetyki naturalne, które mają dobry skład, ale muszą ustąpić dominacji wiodących luksusowych marek. To są prawdziwie luksusowe pomadki, tyle że poza ładnym kolorem, jednocześnie pielęgnują usta.