W latach 90-tych była gra komputerowa, jakieś strzelanie w kosmosie, uciekanie przed stworami, itp. Miała kilka poziomów. Jeden z ostatnich był praktycznie nie do przejścia. Nazywał się masochism level. I ja sobie od czasu do czasu funduję taki masochism level. Używam kosmetyków konwencjonalnych, których i tak nie lubię, ale masochistycznie je wypróbowuję, żeby potem z lubością powrócić do moich ulubionych naturalnych i przekonać się, że nic nie tracę, tylko zyskuję. Oczywiście nie kupuję normalnych kosmetyków, tylko używam próbek, które trafiają do mnie w rozmaitych czasopismach.
Tym razem padło na szampon i odżywkę dove oraz emulsję do kąpieli dla dzieci. Zacznę od emulsji do kąpieli, bo jako świeżo upieczona matka jest podwójnie wrażliwa na punkcie dziecięcych kosmetyków. No więc emulsja jest dla mnie produktem bez sensu. Nie pieni się, tylko ślizga po skórze. Gdybym miała myć tym dziecko, to trudno byłoby mi je utrzymać na ręku. Na pierwszym miejscu zapychająca parafina, ale to pikuś. Wysoko w składzie jest PEG-40 sorbitan peroleate.  Z pamięci nie wiem, co to jest, ale każdy PEG sprawdzam, bo większość PEG-ów jest szkodliwa, sporadycznie tylko zdarzają się obojętne. Ten nie jest obojętny – to rodzaj szkodliwego glikolu, który mój słownik zaznaczył na żółto-czerwowno, czyli potencjalnie szkodliwy, używaj oszczędnie. Toksyczny dla organów wewnętrznych. Dopuszczony w ograniczonej ilości w kosmetykach, czyli są badania dotyczące jego szkodliwości, ale producenci wywalczyli, że w ograniczonych ilościach możemy się nim podtruć. W ramach ograniczania ilości emulsji emolium dziękuję za współpracę. A już na pewno będę trzymać moją córeczkę z dala od tego specyfiku.
Szampon i odżywka Dove. Dawna reklama Dove z tekstem, że zawiera 1/4 kremu nawilżającego to chyba największa bzdura, jaką słyszałam. Nawet trudno rozłożyć to zdanie na czynniki pierwsze. Nie ma definicji kremu nawilżającego, więc tym bardziej nie wiem, jak umieścić w kosmetyku 1/4 czegoś, co nie istnieje. Ale wróćmy do produktów do włosów z kompleksem oxygen moisture. Na analfabetów językowych może to i działa: brzmi obco, fachowo i skomplikowanie. Ale poligloci stroniący od chemii też mogą się nabrać i uznać, że tlen można nawilżyć. A tu nie trzeba znać ani angielskiego, ani chemii, za to wystarczy poczytać listę składników. W szamponie standardowo SLES, czyli „płyn do mycia naszyń”, ostry detergent, który zmyje lakier do włosów razem ze wszystkimi warstwami ochronnymi pozostawiając najczęściej łupież. W sumie poza gliceryną w szamponie nie ma nic godnego uwagi, za to są rakotwórcze wytwarzacze piany (TEA), co daje nam jedynie złudne wrażenie fajnego mycia włosów.
Odżywka zapycha włosy silikonami (na trzecim miejscu w składzie, a więc zapycha skutecznie). Oba produkty łączy natomiast DMDM Hydantoin. Dziwię się, że w ogóle tu jest, bo ten składnik obecnie rzadko widuję w kosmetykach. To tani rakotwórczy konserwant, uwalniający formaldehyd. Jest gorszy niż parabeny i dlatego wiele firm kosmetycznych sama się z niego wycofuje. Unilever zadbał  jednak o to, że nawet jeśli go od razu spłuczemy w szamponie, to w odżywce potrzymamy go sobie dłużej i może zdąży podziałać na skórze (np. w postaci alergii).
Na tym zakończyłam mój masochism level. Jak to dobrze, że to były tylko jednorazowe próbki.