Obejrzałam relację blogerki, która wygłosiła speech o kosmetykach naturalnych. Zaczęło się od „wszystko jest chemią”, a skończyło na „parabeny to najlepiej przebadane konserwanty”, bo przecież to, co na półce w drogerii jest bezpieczne i zgodne z prawem (z wyjątkiem lakierów z rakotwórczym formaldehydem, ale to już wiecie). Brak legalnej definicji kosmetyku naturalnego daje pole do nadużyć, ale spróbujmy się pokusić o sprecyzowanie tego pojęcia.

Chcę naturalnych kosmetyków, czyli jakich? Bez kontrowersyjnych składników, bo są badania, że np. zaburzają gospodarkę hormonalną, wywołują alergie. Producenci kosmetyków naturalnych i organizacje certyfikujące naturalne kosmetyki (np. natrue, ecocert cosmos) umówili się, że nie będą takich składników używać (nie są niezbędne).

Czyli kosmetyki naturalne to takie, które nie zawierają składników nieakceptowanych przez organizacje certyfikujące kosmetyki naturalne. Przy czym dla mnie jako konsumenta, nie ma znaczenia, czy certyfikat jest czy nie – chcę, żeby producent się trzymał ten sam poziom i unikał wszystkich tych właśnie potencjalnie szkodliwych składników, które zatrzyma sito certyfikatu. W praktyce te różnice są drobne – skład niby ok, ale tu jakiś PEG, tam Phenoxyethanol, a najczęściej syntetyczny zapach. Z tym ostatnim konsekwentnie walczę, bo choćby cała lista INCI była wzorowa, to sztuczny zapach wyklucza uzyskanie certyfikatu ekologicznego (pisałam już o tym, ale warto przypomnieć).

Nie obniżajmy poprzeczki jako konsumenci, tylko zmuszajmy producentów, żeby trzymali standardy i produkowali naprawdę naturalne kosmetyki. W końcu nie da się wziąć kąpieli w ubraniu, prawda?