Plan na wieczór był ambitny: lektura nowego numeru Vogue oraz maseczka oczyszczająco-rozświetlająca z czerwoną i białą glinką. Zaczęło się całkiem niewinnie od powolnego kartkowania magazynu i delektowania się reklamami torebek, biżuterii i nowego naturalnego podkładu od guerlain (patrz: instastory). Zatrzymałam się przy fajnych sandałach na platformie, wypatrzyłam lanserskie adidasy. Utwierdziłam się w przekonaniu, że potrzebuję czerwonego żakietu i nowych jeansów (taki gazetowy window shopping). Przeczytałam świetny artykuł o Jan Bajtlik i od razu zapragnęłam zaprojektowanej przez niego chusty z warszawskimi motywami od Hermesa…


Z wiosennych trendów w modzie wyrwał mnie skutecznie Psi Patrol i frustracja mojego dziecka z powodu nieobecności Sky w ostatniej akcji (Sky jest jej ulubioną bohaterką, kto ma dzieci w wieku przedszkolnym ten wie, o co chodzi). A potem już poszło szybko – wycinanki ubrań dla lalek, smażenie naleśników, mycie ząbków, piżamka, toaleta. Zamiast czytać artykuł urodowy o tym, że serum olejowe lepiej nakładać na spryskaną wodą termalną albo hydrolatem cerę (czyli potwierdza się to, o czy nie tak dawno pisałam), czytałam historie o toruńskich piernikach i szklanej górze. Drugie pół Vogue nietknięte. I nagle zrobiła się godzina 22.00. Idę wziąć szybki prysznic. Maseczkę sobie już odpuściłam. Może jutro się uda?