Czas na przegląd mojej łazienki. Będzie o pielęgnacji ciała, czyli czym się smaruję, gdy wyjdę spod prysznica. Jest nowość, sprawdzony bestseller, ulubiony olej i coś nieoczywistego.

Zacznę od oleju. Od dłuższego czasu używam różnych olejów w pielęgnacji ciała i szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie już inaczej. Sam balsam do ciała przestał mi wystarczać. Olej najlepszy jest wieczorem, bo trzeba dać mu czas, żeby się wchłonął, chyba że rano nigdzie się nie spieszę, co jest obecnie ewidentną rzadkością. Nasmarowana od razu czuję, że ubywa mi pomarańczowej skórki na udach, a skóra jest porządnie nawilżona i odżywiona. Teraz mam fantastyczny pomarańczowy olej, a w zasadzie eliksir do ciała od mokosh. Naturalny cudny pomarańczowy orzeźwiający zapach, ciemna szklana buteleczka. Jedynym minusem jest dozownik w formie pipety, bo muszę kilkakrotnie nurkować tą pipetą po olejek. Z kolei bezpośrednio z buteleczki wylewa się za dużo. Ale poza tym drobnym mankamentem, olej jest fantastyczny. Natłuszcza, ale gdy się wchłonie nie zostawia tłustej warstwy. Polecam.

Żadnego oleju do ciała nie polecam za to łączyć z olejkiem magnezowym BetterYou. Olejek w nazwie, ale służy zupełnie do czego innego. To po prostu magnez, który dostarczamy organizmowi przez skórę. Kilka psiknięć wsmarowujemy w uda. Ale bez żadnego balsamu do ciała, czy olejku, bo razem się nie wymieszają, robie się dziwnie tępa konsystencja i mam nieprzyjemne uczucie, że ten olejek magnezowy spływa po skórze, jak deszcz po płaszczu Burberry. Olejek wchłania się na tylko umyte i osuszone ciało. Używam, jak mi się przypomni. Na początku trochę mnie szczypał (może to był znak niedoboru magnezu?), ale teraz jest już w porządku. Fakt, że odkąd go stosuję nie mam problemów ze skurczami łydek, co mi się czasami zdarzało.

Nowość to dezodorant o oryginalnej nazwie revolver. Nabytek z USA, oczywiście z mojego ulubionego whole foods’a. Jeszcze nie mam wyrobionej o nim opinii, bo dopiero zaczęłam go używać. Klasyczny sztyft. Wrażenia za chwilę, jak wypróbuję go nie tylko w pochmurny dzień, ale przede wszystkim w pełnym słońcu. 

Santaverde to marka, o które pisałam tutaj już wielokrotnie. Nie mają dużego asortymentu i całe szczęście, bo to, co mają w ofercie, jest najwyższej jakości i dopracowane niemal do perfekcji. Taki też jest ujędrniający żel do ciała. Konsystencja żelowa, czyli chłodne, szybko się wchłania, nie zostawia tłustej warstwy, ale skóra nie jest ani sucha, ani ściągnięta. Nie spodziewam się, że mi podciągnie pośladki do poziomu Jennifer Lopez, ale mam wrażenie, że ciało jest po nim bardziej sprężyste. Jest świetny na lato i przede wszystkim na dzień, kiedy rano nie mam czasu na pielęgnację i muszę się szybko ubierać (zwykle rano jestem w niedoczasie). Lubię też opakowania Santaverde, gdzie zakrętka tuby jest jej integralną częścią. Nie odkręca się do końca, tylko tworzy się mały otwór, przez który łatwo wyciska się żel. Dzięki temu nie ma ryzyka, że zakrętka mi spadnie i będę jej szukać po całej łazience. I o to chodzi.